Zmogła mnie najcięższa męska choroba – katar. Słaniam się na nogach, gdy tylko wstaję, więc głównie leżę w łóżku. Odwracam się na plecy i znika problem z przeciekającym zaworem nosowym, przynajmniej na chwilę. Głowa mi pęka w szwach (vide jedno z poprzednich zdjęć ;), a najmniejszy szelest przybiera rozmiary pędzącej lawiny. Wy, kobiety, nie potraficie tego zrozumieć. Jesteście bez serca. Jak można nakazywać śmiertelnie choremu mężczyźnie, by zrobił zakupy, zajął się dziećmi, czy ugotował obiad? To przecież nieludzkie!
Pod wieczór postanawiam opuścić przytulne legowisko i uciec z pełnego bezwzględności domu. Zabieram aparat i wybiegam, by zdążyć jeszcze uwiecznić piękny zachód słońca. Pędzę na łąki, z których płoszę parkę kaczek (przepraszam), ale słonko nie zachwyca dziś niezwykłymi widokami. Gdy znika za horyzontem uświadamiam sobie, że jest potwornie zimno. Odwracam się szybko i maszeruję do domu. Pewnie jutro do zabójczego kataru dołączy jakaś inna paskuda.
Pozdrawiam, RAP.