Liściaczki rosną, klują się, nabierają barw, a ja przedwczoraj otrzymałam pod opiekę maleńkiego, ciapkowanego dżungarka-pandę.
Liczi, bo w zasadzie nie jestem pewna co do płci - chyba samiec. (A figa, okazało się, że samica.)
Leczymy genatmycyną oczko po obozie koncentracyjnym w zoologu, gdzie nikt losem zwierząt się nie przejmuje (bo i po co, hmm, liczy się tylko kasa zostawiana tam przez Niemców złaknionych taniego towaru).
Będzie dobrze, już widać poprawę.
Mamy nadzieję na jakąś interwencję ze strony straży miejskiej lub TOZ-u. Bo inne zwierzaki stamtąd też potrzebują pomocy.
Liczi jest tak kochany, jak tylko kochane potrafią być dżungary. Ten, kto miał choć raz, wie zapewne, o czym mówię.
Ja z kolei złapałam jakieś przeziębienie, mój nos jest bardziej dziurawy niż zazwyczaj. Darowałam sobie jeden dzień zajęć. Może wreszcie porządnie się wyśpię.
Od miesiąca czekam na modliszki, zamówiłam, ale PP zgubiła paczkę. Banda idiotów. Sprzedawca obiecał wysłać jeszcze raz. Coś mu to wysyłanie jednak nie wychodzi.