Skończyliśmy na comiesięcznym [i]rozbiciu puszek[/i].
Była to praca nie lada, donosi [b]Alina Świderska[/b] w [i][b]Kopcu wspomnień[/b][/i]. Ale do pomocy nie brakło młodych rączek..
Na wielki stół w jadalni wysypywano pieniądze z puszek o rozbitym dnie, które potem zaklejało się tekturą. Trzeba było to wszystko zliczyć, pozapisywać (notując przy tym starannie nazwiska posiadaczy puszek) i pozbierać.
[i]Ot, taka ówczesna Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy[/i] :)
Podział pracy był doskonale zorganizowany. Lwią część naturalnie brała na siebie [b]pani Ulanowska[/b]. Ona to w ciągu dni następnych przeprowadzała raz jeszcze rachunek, po czym ogłaszała w [i]Czasie[/i] sprawozdanie z podaniem wszystkich nazwisk. Jak wiele trzeba było przy tym uwagi, żeby nikogo nie urazić, ile starania, żeby uszanować wszystkie małostkowe miłości własne, to wiedziała tylko ona sama. Umiała wszakże zjednać każdego, przyjmując nawet najnędzniej wypełnione puszki z jednakową wdzięcznością i łagodząc wszelkie niezadowolenia.
Po ukończeniu roboty, która szła bardzo sprawnie, następowało generalne mycie rąk w łazience (pojęcie przechodzi jak wyglądały te palce!), w jadalni nakrywano stół do kolacji, a w salonie rozpoczynało się przyjęcie.
Przybywali liczni goście, którzy już z rozbijaniem puszek nie mieli nic wspólnego, i po nader wystawnej wieczerzy trwało późno w noc zebranie, myzuka, tańce. [b]Profesor Ulanowski[/b], stojąc oparty na dwóch kulach w progu swej pracowni, przyglądał się tańczącym, a ile go przy tym spotykało pełnych wdzięczności spojrzeń ładnych oczu, ile naprawdę serdecznych uśmiechów, tego nikt nie zliczy.
[i]I niech mi ktoś powie, że Alina Świderska nie podkochiwała się w profesorze...[/i]
Niezależnie od tego, w każdą niedzielę po południu aż do wieczora nie brakło odwiedzających. W lecie obszerna weranda oszklona, a także i ogród służyły do przyjęcia gości.
Często bywał tam [b]ksiądz Stefan Pawlicki[/b] - nawrócony ateista, który wstąpił do zakonu Zmartwychwstańców - profesor filozofii i historii sztuki.
Był on nie tylko świetnym wykładowcą, ale i rozmówcą nadzwyczaj interesującym. Słynął przy tym jako smakosz. Złośliwi twierdzili nawet, że temu zawdzięcza się częste z nim spotkania przy gościnnym stole pani Ulanowskiej. Opowiadano o nim i tę anegdotę, że gdy ktoś nagle zasłabł na jakimś zebraniu i posyłano po doktora, on się odezwał, że jego zdaniem trzeba raczej posłać... po księdza.
To mówcie mi zaraz
[b]CZY SĄ JESZCZE W KRAKOWIE ZMARTWYCHWSTAŃCY?[/b]
Niewyczerpana gościnność tego domu ulegała tylko czasem przerwie jeszcze przed zakończeniem sezonu, a to w okresie deszczów świętojańskich, w razie [b]wylewu Rudawy[/b], która wówczas zatapiała przyległe obszary aż do połowy ulicy Garncarskiej.
Andrusy krakowskie robili sobie w takich razach źródło dochodu, żeby brnąc prawie po pas w wodzie zanosić bilety współczujących przyjaciół uwięzionym mieszkańcom domu.
Tyle [i]Kopiec wspomnień[/i].
Ja dodam, że piękne to były czasy, kiedy miało się takie domy i takie możliwości podejmowania przyjaciół.
Ja tam umyłam wczoraj okna w kuchni i uważam, że jestem przygotowana do podjęcia przyjaciółki. Wszak tylko tam ma szansę przebywać za dnia (przy śniadaniu). Resztę czasu już ja jej zagospodaruję, że nawet nie będzie miała okazji dojrzeć gdziekolwiek pyłku (nie mówiąc o całych kotach z kurzu).
A na zdjęciu kolejna [b]kamienica z Garncarskiej[/b]. Jak podaje [i]Encyklopedia Krakowa[/i]: z elewacją reprezentującą nurt malowniczego eklektyzmu, z dekoracją sgraffitową oraz rzeźbą alegoryczną autorstwa Tadeusza Błotnickiego. Dekoracja sgraffitowa akuratnie nie zmieściła się w kadrze, a musicie wiedzieć, że weszłam nawet do apteki naprzeciwko, żeby objąć większy obszar :)
No a ten [b]Błotnicki[/b]?
[b]KTO MI POWIE, GDZIE ZNAJDUJE SIĘ PEWNA GRUPA RZEŹBIARSKA JEGO DŁUTA?[/b]