*
W tym tygodniu napiszę długą notkę o sobie. OBIECUJĘ. Teraz, niestety, nie mam na to czasu.
*
Usnąłem na kanapie. Kiedy się obudziłem, przykrywał mnie srebrny koc.
- Ale piździ.. - mruknąłem do siebie elokwentnie i podniosłem się szybko, aż nazbyt świadom wczesnej pory i obolałego ciała. Powlokłem kończynami dolnymi do swojego dormitorium i po cichu, a więc rozbijając wszystko spotkane na swojej drodze, wsunąłem się niezauważony do pokoju. W rogu po prawej, przy drzwiach, pochrapywał słodko jakiś krótkowłosy blondynek. Po lewej - znajoma różowa czupryna. Zaliczyłem krótkie WTF, zastanawiając się w osłupieniu co tutaj robi GRYFON. Dalej, pod ścianą pośrodku pokoju dwa łóżka - Albusa i jakiegoś następnego chłopaka z w chuj długimi włosami. W najdalszym rogu, po prawej, 'osobne' łóżko (nie musiałem długo rozmyślać nad tym do kogo należy). Po lewej, skromnie, obok okna - moje wyrko, którym tej nocy tak niewybaczalnie pogardziłem. Aż żal mi dupę ścisnął do tego stopnia, iż myślałem, że jej nie rozluźnię.
Na palcach podszedłem do skrzyni stojącej przed moim łóżkiem, uniosłem wieko i wyjąłem czyste ciuchy. Zamiast grzeczniutko wpakować się do łóżka i przespać jeszcze jakieś dwie godziny, które pozostały do wschodu słońca, poczołgałem się do łazienki, po czym zamknąłem za sobą drzwi, zabezpieczając je zaklęciem, na wypadek, gdyby jakiegoś homo erectusa natchnęło do próby wtargnięcia w moją intymną przestrzeń.
Wyskoczyłem z ubrań i oglądając po drodze trofea w postaci siniaków na całym ciele, wszedłem pod prysznic. Wycisnąłem z butelki błękitną szamponiastą maź o zapachu kambodżańskiej marchwi i zacząłem obrzęd oczyszczania. Pedalsko to zabrzmi, ale w tej chwili było mi naprawdę DOBRZE.
Po zlikwidowaniu wszystkich ewentualnych zwierzątek na łbie, umyłem swoje blade kościste ciało i wyszedłem z kabiny, sięgając po ręcznik. Wysuszyłem się, a później ubrałem grzecznie, niczym córeczka tatuni w odświętną sukieneczkę. Umyłem zębiska, przeczesałem kompletnie mokre kłaki i wyszedłem z łazienki. Przed nosem świsnął mi różowy obiekt, który okazał się być bokserkami. To Albus właśnie wypieprzał wszystko z kufra Lupina.
- Co ty odpierdalasz? - przywitałem się uprzejmie, a chłopak aż podskoczył, jak śliczna sprężynka. Spojrzał na mnie rozeźlony, ale czy na mnie, czy na kogokolwiek innego, nie wykminiłem.
- Ten różowy kutas ukradł mi soczewki kontaktowe! - warknął, aż mu się spomiędzy zębów iskry posypały. Wzruszyłem ramionami, łaskawie postanawiając nie zagłębiać się w porachunki tutejszych dzikich jednostek plemiennych.
Przejrzałem plan zajęć, leżący na moim łóżku i westchnąłem, opadając ciężko na kufer. W tej chwili drzwi otworzyły się z epickim pieprznięciem i w przestrzeni pomiędzy jedną deską framugi, a drugą, stanął parujący od złości Scorpius. Kropelki miętowe by się chłopakowi przydały...
- Widział ktoś gdzie ten.. - Jego spojrzenie padło na mnie i nagle powietrze z niego uszło. - Już nieważne - mruknął i wyszedł, trzaskając biednymi dechami.
Chwilę siedziałem na miejscu z wzrokiem utkwionym w drzwiach, na podobieństwo lotki wbitej w tarczę, a moja szczęka wybrała się ku podłodze na małą przechadzkę. OCKNIJ SIĘ OSZOŁOMIE ZAPCHLONY I RUSZ WRESZCIE TO SWOJE CNOTLIWE DUPSKO W STRONĘ DRZWI! Wystrzeliłem jak zwierzę dopuszczone do michy z żarciem i plącząc po drodze dolne kończyny, dopadłem torbę. Musiałem wyglądać przekomicznie, gdyż nawet zajęty przeszukiwaniem dobytku Lupina, Albus zerknął w moją stronę, po czym uśmiechnął się pod nosem. Jakby się było, kurwa, z czego śmiać!
Wyburczałem pod nosem wszystkie przekleństwa, jakie znałem i ku memu zdziwieniu te, których nie znałem - też, po czym zarzuciłem ogonem i torbę na ramię. Po chwili wyszedłem z pokoju dumnym krokiem paniczyka.