wyszłam jak srający kot na pustyni, ale nieważne.
i ogólnie wszystkie lecimy w bok,
śniło mi się, że upadłam i wypadły mi zęby, jedynki,
biegałam i szukałam dentysty,
a potem jakiś chłopak, psychopata, chciał porwać dziewczyny z którymi byłam,
i na koniec trafiłam z klasą do kina, na horror, na końcu którego mówili,
kto przeżyje koniec świata a kto nie. jakiś taki głupi sen.
cały dzień spędziłam w łóżku, nudząc się przedewszystkim
i wyżywając na mamie.
nie lubię być sama , poza chwilami kiedy mam zły humor.
gardło mi nawala, nie zdziwię się jak kompletnie stracę głos.
i ogólnie afe i abe się czuję.
wracam do czytania, i penetrowania kuchni.
nie ma to jak wpychać w siebie pustych kalorii,
kocham to.
odcinając ten jeden miesiąc, pół roku, wolę tak na to patrzeć, jako jedność,
chociaż teraz jest zupełnie inaczej, wiele razy lepiej,
jesteś od paru lat, nie cały czas, ale jesteś i
byłeś, nie wyobrażam sobie życia bez Ciebie.
i to chyba już nie jest szczęnięce zauroczenie, wyrosliśmy z tego.
... a w myślach przypominam sobie tamten wieczór, 11marca.
śmiać mi się chcę (: