Minione wakacje, poza permanentnym brakiem snu, z rzeczy istotnych charakteryzowały się ogromną ilością nietrzeźwych nocy przegadanych z P.
P. człowiek elokwentny, przystojny, koneser przygód seksualnych (oraz odkrywca skutków ubocznych działania leków ogólnodostępnych w aptekach), lecz chyba nawet nie alkoholik, nie ćpun i nie erotoman. Okres lat nastu zakończył stosunkową dawno, co pozwalało mu mniemać, ze jako dorosły powinien oczy mi otworzyć na moje życie, zachowanie, błędy i dekolt. Rzecz całkowicie naturalna po pewnej ilości alkoholu. Zaskakującym w tej historii jest fakt, że P. zazwyczaj mówił z sensem. Twierdził mianowicie, że umrę samotnie. Że nie jestem w stanie na serio oddać komuś siebie. Tak właśnie przedstawia się rzeczywistość. Co więcej nic mnie bardziej nie przerażą od tej wizji. Oddać siebie? Pozwolić by ktoś wiedział o mnie wszystko? Nigdy w życiu. Amen.
Gosieńka zatrzymała się na wrzeszczącym etapie „ja, ja, JA” i zazdroszczę ludziom którzy potrafią myśleć w kategorii „my”. Którzy nie odczuwają maniakalnej potrzeby zmian i ciągłego dopływu adrenaliny. A raczej potrzebują tego wspólnie, razem, we dwoje.
A jednak jako osoba w której niekonsekwencja jest cechą naczelną (chyba nawet przed lenistwem), wciąż walczę z wiatrakami dając kolorowe złudzenia coraz to nowym uroczym chłopcom. Tak, bo mam w sobie jakieś to niezrozumiale „coś” co działa na określony typ ludzi. Tych potrafiących się do granic poświęcać, z mocno rozwiniętym instynktem opiekuńczym. Oooooooch i tak, potrafię być uroczą istotą, intrygującą, ludzie przecież tak lubią zagadki. Co gorsza, doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
Ciąg przyczynowo-skutkowy. Potrafię manipulować ludźmi. I robie to. Zawsze, gdy tylko ktoś mi na to pozwala. Jestem wygodna. A ludzie często zgadzają się na to, by ktoś nimi manipulował, to tworzy pozory bliskości. Szkopuł w tym, że absolutnie mnie wtedy przestają pociągać. I szybko się nudzę. Szybko jak cholera. Tak więc teoretycznie nie mam serca.
Wszystko przecudnie, rajskie życie. Gdzie więc leży problem? Tu zaczynają się schody. Nie potrafię kończyć znajomości. Niepewność własnych decyzji i wyrzuty sumienia zjadają mnie od środka. I mimo wszystko lubię ludzi. Poza tym mam skłonności do idealizowania wspomnień. Tak więc nagle miesiące łez i dramatów pomieszane z nudom w mej sfiksowanej główce zamieniają się w szereg uśmiechów. Pamiętam tysiące zdjęć i najlepsze w życiu imprezy z D. choć wcale nie było ich pewnie tak wiele jak mi się wydaje, zapewne nie były też tak radosne… Pamiętam kąpiel w fontannie, najwygodniejsze na świecie łóżko i przede wszystkim koncerty z G. chociaż na upartego można by stwierdzić, że więcej było takich na które nie pamiętam już czemu nie poszliśmy… Pamiętam, że były to osoby które rozumiały i wybaczały wszystko. A było co wybaczać…Tęsknie za tym i wciąż wpadam w panikę, że przecież, że już na pewno, że już nigdy lepiej nie będzie mi z nikim. Gdzie się podziały te miliardy powodów przez które nie mogłam na nich patrzeć? Co było nie tak?
Tu dochodzimy do najtragiczniejszego zwrotu akcji w tej bajce. Otóż nadchodzi taki moment kiedy każdy, mimo miliarda wcześniejszych zapewnień, że przecież tylko ja, że na zawsze, że drugiej takiej nie ma na całym świecie, no i, że przecież beze mnie to ani na minutę uśmiech na twarzy nie zagości, że to NIGDY nie minie (jeśli usłyszę to jeszcze raz od kogokolwiek, zacznę wyć i drapać) zapomina. Zaczyna układać sobie życie, i w tej nowej szczęśliwej egzystencji zamyka drzwi na klucz. Wielka rajska impreza z oldschool’ową tabliczką przy wejściu (plus 5 ochroniarzy). Na tabliczce fluorescencyjną świecową kredką napisano: Idź precz. Boli. Oj boli jak zepsute oko. I chociaż przez cały okres znajomości rękami i nogami bronię się przed wstawieniem mnie siłą na piedestał, to późniejszy upadek, choć przecież przewidywany zawsze zaskakuje. Do kogo niby zgłosić się z reklamacją skoro to wszystko na moje własne wyraźne życzenie? Koniec świata, umarł Bóg.
Nauczona doświadczeniem, obiecuje sobie, że już nigdy więcej. Ze na chuj… A zaraz potem znajduje się ktoś nowy, taaaaaaaaki uroczy, ten to już na pewno na długo, aż po grób. Powtórka z rozrywki.
Jedyny mężczyzna który nigdy nie przestanie mi imponować mówi wtedy, że po prostu nie trafiłam jeszcze na tego jedynego. Wolne żarty. Każdy jedyny okazuje się w końcu tylko człowiekiem, a zachłannej Gosieńce marzy się przecież co najmniej półbóg…
Jaki musi być? Milczący. Tak, milczący i zamknięty w sobie, żeby każdy oddech trzeba mu było wydzierać… I żeby nigdy nie wiedzieć… Niepewność jest podniecająca. Inteligentny, no jakże przecież inaczej. I z pasją. Taką która czasem będzie ważniejsza ode mnie. Cały wszechświat wie, że pożądam tylko tego co niedostępne. Niech będzie niedostępny, niech powie czasem ‘daj mi spokój kobieto, nie mam czasu’. Niech oddycha muzyką, tą co ja… be