Cześć .
Mam 175 wzrostu .
W sierpniu ważyłam 51 kg . Nie wiem jak jest teraz, bo się nie ważyłam .
Mam problemy, jak każdy człowiek . Ale jestem zbyt krucha i sobie z nimi nie radzę .
Jeden z moich problemów, tkwi w tym, że nienawidzę siebie .
Nienawidzę swoich ud i łydek .
Odchudzałam się 2 miesiące . Lipiec i sierpień .
Początki były trudne, ale dałam radę .
Ograniczenie jedzenia do 800 kcal dziennie, potem 600, a czasami nawet do 400 .
Byłam z siebie dumna, wszystko kontrolowałam . Miałam kontrolę nad swoim ciałem i życiem .
Słodyczy nie jadłam w ogóle, na pierwszym miejscu postawiłam RUCH . Rower, bieganie, taniec, spacery .
Wszyscy naokoło mówili, że wyglądam okropnie . Że wszędzie widać mi kości, że mam podkrążone oczy i wychudzoną twarz .
Pomimo tego, że czułam się osłabiona, kręciło mi się w głowie i byłam ospała,
te słowa, mnie budowały i motywowały do dalszych działań .
Ogólnie rzecz biorąc, cieszyłam się wtedy, że osiągnęłam tak wiele, i mogę osiągnąć jeszcze więcej .
Wszystko co jadłam, zapisywałam w zeszycie i przeliczałam na kalorie .
Jestem osobą ambitną, więc tylko testowałam swoją silną wolę .
Kiedyś byłam łakomczuchem, i nie wyobrażałam sobie dnia bez czegoś słodkiego .
Potem przyszedł wrzesień . Inne problemy, życie w biegu .
Słodyczy jak nie jadałam, tak nie jadłam dalej . Ale za to spożywałam posiłki w nadmiarze .
Całe opakowanie ugotowanego makaronu, kaszy gryczanej, ryżu białego .
Nadmiar fasoli strączkowej i nadmiar spożywania pieczywa, w postaci chleba razowego .
I tak przeleciał wrzesień . Teraz mamy październik . I efekty mojego obżarstwa się uwidoczniły .
Przytyłam w udach, łydkach i w piersiach .
I ... nienawidzę siebie . Po prostu sobie z tym nie radzę . Że było tak dobrze .
Że tak walczyłam i teraz wszystko przepadło .
Mam takie dziwne napdy .. Rano zjem subtelnie kawałek chleba razowego z plasterkiem pomidora bez masła .
W szkole też, albo jabłko .
Ale jak wracam do domu, zjadłabym dosłownie wszystko .
I wtedy zasiadam i wcinam najczęściej kawałek po kawałku suchego chleba razowego
albo gotuję makaron, kaszę gryczaną lub ryż .
Bo kasza, ryż, makaron i fasola, to potrawy bez których nie mogłabym przeżyć .
I pochłaniałam posiłkowe ofiary, nie mogąc się opamiętać ani powiedzieć sobie STOP .
Bo wmawiałam sobie, że jestem szczupła, nic mi się nie stanie, jak zjem trochę więcej,
że od razu, nie przytyję .
To chore myślenie mnie wykańcza . Nie wiem jak mam sobie poradzić z niepohamowanym przypływem
pójścia do chlebaka albo po makaron itd .
A gdy to wszystko zjadłam, miałam straszne wyrzuty sumienia i nienawidziłam siebie jeszcze bardziej .
Ale co z tego, skoro kolejnego dnia, robiłam to samo ?!
Skąpe śniadanka, obiady, a obszerne, niepohamowane apetytem podwieczorki i kolacje ..
Prawda jest taka, że boję się przytyć . Nie chcę przytyć . Nie mogę przytyć .
Słodyczy jak nie jem, tak nie jem dalej .
Napoi, soków itd. nie pijam . Tylko sama woda niegazowana i czasami herbata bez dodatku cukru .
Oto bilans z ostatniego tygodnia:
Poniedziałek:1280 kcal
Wtorek:2126 kcal
Środa:681 kcal
Czwartek:860 kcal
Piątek:~1300 kcal
Dziś; jak na razie 167 kcal .
Może, jeśli będę się tutaj legitymować i wypisywać swój bilans, to będę się pilnować .. ?
Może wtedy będzie mi wstyd, jeśli będę musiała przyznać się do tego, ile zjadłam .
Liczę na to, że to pomoże ..
Inni zdjęcia: ... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24