Takie zabawne, śmieszne i rozbawiające zdarzenie dni ostatnich mnie spotkało :)
Z rodzicielką jedyna doszłyśmy do wniosku, że czas nawyższy zacząć odchudzac się do sukienki na Sylwestra, bo potem to już sensu nie będzie.
Mamut znalazła w necie dietę o zachęcającym tytule : ' Dieta 1200 kalorii na schudnięcie i humor '
Mhm, zachęcająco-pomyślało małe moniarzątko, ale z ochota przystapiło do nicniejedzenia. Albo prawienicniejedzenia.
I było śmiesznie przez dwa dni, jakkolwiek bądź humor mi się poprawiał tylko wtedy, kiedy nadchodziła pora karmienia :D. A co jadłyśmy? Same pyszności :
-chlebek 1 kromka posmarowana przecierem pomidorowym
-zapiekanka, która smakowała jak niezapiekanka, ale ohydne cuś
-dorsz z twarogiem ( ale tu przeżyłam rozczarowanie, bo KTOŚ nie chciał się do mnie przyznaać, bo zjedzeniu owego dorsza, prawda, Marianku? ;> )
I było śmiesznie :D Bo jak we dwójkę się je wstrętne zarcie to zawsze jest śmiesznie :D
Aż do niedzieli.
W niedzielę nasz obiad dietowy postanowiłam zrobić sama.
Zapowiadało się wegetariańsko, acz kusząco :
Kotleciki bez mięsa ale za to z białej fasoli.
Wspiełam się wręcz na wyżyny apogeum mojego kucharstwa. Fasolowe mięso, które nie było mięsem acz fasolą ładnie przypiekło się. W zapachu, wyglądzie i nawet ( ba! ) smaku było przepyszne, przepiękne i prze :)
No to wchłonęłysmy po dwie takie małe kuleczki. Przy akompaniamencie śmiechu rodziny. Bo oni mieli indyczka w śmietanie :(
Jednak prawdziwa impreza zaczęła się jakieś 3-4 godziny później. Przy oglądaniu jakiegoś filmu, rodzinnie, nagle stwierdziłyśmy, że nam niedobrze. Że się kotlecikami odbija nieznośnie i muli w żołądeczkach naszych dietowych.
I poooszłyyyy ! ! ! ! ! !
Jako pierwsza w naszym trzygodzinnym programie arii operowych w c-dur zaprezentuje sie Monika W., która wykona arię pt : Powrót kotlecików, część pierwsza...
I tak z rodzicielką na przemian... W pewnym momencie obie pochylałyśmy się nad muszlą, wykonując trudny numer operowy na dwa głosy :D Kotleciki, wszystkie, które weszły, były wyszednięte. No i paskudnie się czułyśmy.
Mamci przesżło szybciej, a ja, jako, że żołądeczek młody i pieruńsko wrażliwy, męczyłam się dalej.Mama pojechała do szpitala i wreszcie, po zaszczyku o dziwnej nazwie i kroplówce nawadniającej ( tak ! dałam się skaleczyć igłą! i nie zemdlałam ! ) zasnęłam spokojnie snem sprawiedliwego.
Nigdy więcej zadnych diet.
Przynajmniej przez nastepne kilka dni :)
/out
ps : wspominałam, że wynflonik był Różowy ? ^^