Była druga w nocy, gdy w pustym mieszkaniu zadzwonił domofon.
- Słucham?
- To ja. - doszedł mnie z słuchawki szept.
Założyłem bluzę i zbiegłem z klatki. Nie widziało mi się spotykać z nią, ale skoro już się fatygowała odwiedzić mnie, to choć na chwilę wypadało wyjść. Gdy znalazłem się na zewnątrz, ujrzałem ją. Siedziała przed mym blokiem na oparciu ławki.
- Cześć M. - przywitałem ją.
- Cześć, kochanie.
Nastąpiła niezręczna cisza.
- Przyszłaś tu w jakimś konkretnym celu, czy po prostu, żebyśmy sobie pomilczeli? - spytałem ironicznie.
- Z tobą, mogę nawet milczeć.
Światła w blokach były pogaszone, a jedynymi źródłami oświetlającym tę noc była uliczna latarnia i księżyc. Pierwszy raz tego dnia spojrzałem bezpośrednio na jej twarz. Pół jej lic było spowitych w ciemnościach i czerni, a drugie pół - jasne i bijące śniadym kolorem skóry. Nie można było zaprzeczyć, matka natura nie pożałowała jej piękna. Spuściłem wzrok.
- Nadal się mnie boisz? - spytała w szczerym półuśmiechu.
- Raczej to się nie zmieni.
- Czemu mi nie dasz szansy? Przecież to nie tak, że nie masz dla mnie miejsca.
- Mam go dużo, M.
- Wiem... Masz może fajkę?
- Jasne.
Wyjąłem paczkę i poczęstowałem M., unikając kontaktu wzrokowego.
- Kiedyś taki nie byłeś.
- Mam dla ciebie przykrą wiadomość. Ludzie się zmieniają.
- To prawda, ale ty się nie zmieniłeś. No, może pod jednym kątem. Stałeś się tchórzem i boisz się ryzykować. Uważasz się za kogoś, kto woli żyć z imprezy na imprezę, z dziewczyny na dziewczynę, ale wgłębi duszy jesteś tym samym dzieciakiem. - mówiąc to, złapała mnie dłońmi za rękę. - Masz zimne dłonie.
- Dobrze wiedzieć, że lepiej ode mnie wiesz, jaki jestem. Tym bardziej, że nie widzieliśmy się dobry kawał czasu. - odburknąłem i odrzuciłem jej rękę.
Lipcową noc, oraz mnie przeszył zimny wiatr. Było nad wyraz cicho, co w tych godzinach rzadko się zdarzało. Poczułem się jak w jakimś jebanym tanim serialu.
- Oh, byłam z tobą przez ten czas. Tylko się do mnie nie przyznawałeś i mnie nie widziałeś. A może raczej nie chciałeś widzieć.
- Posłuchaj, jest późno, przyszłaś tylko po to, żeby powyciągać jakieś brudy sprzed lat? Nie wrócę do ciebie.
- Masz rację, nie wrócisz, bo nadal ze mną jesteś. Wypierając się tego faktu, nigdy nie osiągniesz szczęścia.
Podniosłem wzrok. Z jej głosu biło tyle miłosierdzia i dobroci, że nie mogłem tego dalej ignorować. Usiadłem obok niej na brudnym oparciu ławki i wyjąłem papierosa.
- Wiesz, jesteś jak ten papieros - powiedziała. - Masz w sobie pełno mnie, ale potrzebujesz żaru, żebyśmy razem mogli się spalać. Twoim żarem jest własna wola.
- Jaki widzisz w tym sens? W końcu się obydwoje wypalimy, zatracimy, a później zostaniemy jak ten pet leżący na ziemi.
- Możemy zawsze się nawzajem pilnować i wyznaczyć jakieś granice, dojść do porozumienia.
- Jesteś pieprzoną optymistką, za to cię właśnie kurwa nienawidzę. Nie uda nam się i dobrze o tym wiesz. - stwierdziłem.
- No dobra, załóżmy, że nie, pieprzony realisto. Załóżmy, że nam się nie uda. Ale wiesz co zyskamy? Zyskamy coś, co będzie nieśmiertelne i coś do czego zawsze będziemy mogli wracać. Wspomnienia.
W odbiciu jej oczu mogłem zobaczyć samego siebie. Przerażało mnie to odbicie, było w nim coś... o czym długo starałem się zapomnieć. Miałem tego dość, chciałem się jak najszybciej wyrwać z tego miejsca.
- Muszę lecieć.
- Zawsze musisz. Ale nie bój się, mimo wszystko będę dalej. Tylko zdaj sobie sprawę, że im dłużej będziemy oddzielnie, tym trudniej będzie ci do mnie wrócić.
Odszedłem od niej bez słowa pożegnania. Może dlatego, że czułem, że jeszcze ją nieraz spotkam, a może po prostu chciałem zniknąć. Miałem wrażenie, że w moich wnętrznościach zasiała coś, do czego nie chcę wracać. Coś, czego się boję. Ją samą.
Włożyłem klucz i otworzyłem drzwi do klatki, a następnie do domu. Przywitał mnie odgłos włączonego telewizora i pies. Myślałem tylko, by zapomnieć o ostatnich minutach. Wziąłem głęboki oddech i wszedłem do sypialni.
- Kto to był?
- Stara znajoma, nikt ważny. - odpowiedziałem spokojnie.
- Podejrzanie mi to brzmi.
- Nie bój się, O. Nie zostawię cię, ani nie zamienię na nic. W końcu ci ufam.
O. siedziała na parapecie przy otwartym na oścież oknie. Miała wpół przymknięte oczy i podwinięty rękaw, więc nietrudno się było domyślić, że przed momentem brała działkę. Nie lubiłem jej takiej, ale mogłem to znieść. Miałem świadomość, że pomimo tego jaka jest, pomimo wszystkich wad i bólu jaki mi zadaje, wiedziałem, że jestem dla niej całym światem. Że nigdy mnie nie zdradzi, że nasza relacja się nie zmieni, jeśli tego nie zechcę. Nigdy nie rozumiałem zwrotu "poczucie bezpieczeństwa", dopóki nie zacząłem z nią przebywać. Zaczęło się od skoku w bok przed M. Z dnia zrobił się tydzień, z tygodnia zrobił się rok, a z roku zrobiło się w końcu pięć lat. Tylko w takie noce wraca czasem jeszcze M. i siada na ławce. Czasem dzwoni do mnie, a czasem po prostu czeka. Kiedyś do niej wrócę, ale tymczasem... tymczasem zatracę się w mechanicznym pieprzeniu O. Bo gdyby nie ona.. Toksyczność M. już dawno by mnie zabiła.
I chuj, że ten tekst jest słaby. Na pewno nie pusty, tak mi się przynajmniej wydaje. Miałem chęc wstawić, to wstawiam x.x