Jedno z lepszych zdjęć z Impactu.
Absolutnie nie żałuję wyjazdu do Warszawy, pomimo okropnej pogody, którą musieli znosić wszyscy uczestniczący w festiwalu, pomimo faktu, iż zgubiłam się na koncercie (a konkretniej - nasza trzyosobowa kompania zamieniła się całkowicie przypadkowo w samodzielne jednostki, przez dłuższy czas bezskutecznie poszukujące siebie nawzajem), pomimo, że w trakcie jednego z występów prawie zasnęłam na stojąco, co więcej, uznałam, iż wykonawców było zdecydowanie zbyt wielu, ponieważ przez parę minut miałam ochotę opuścić teren lotniska i wrócić do hotelu. Jednakże pozytywne aspekty tej trzydniowej wycieczki przyćmiły mniej sympatyczne wydarzenia. Po raz pierwszy ktoś zapragnął mnie kupić (a w zasadzie poprosił Daniela o możliwość odsprzedania jego dziewczyny). Propozycja ta padła z ust pewnego nieznajomego, stojącego w pobliżu terenu koncertów wraz z grupą znajomych. Ma to dla mnie duże znaczenie, gdyż podług słów mych towarzyszy makijaż, jaki wykonałam na czas festiwalu prezentował się na mojej twarzy tragicznie. Ostatecznie do transakcji nie doszło, nie ustalono nawet ceny wywoławczej. Ach, i byłam świadkiem sytuacji, w której krzyki rozwścieczonej zmianą trasy pasażerki autobusu sprawiły, iż kierowca pojechał zwyczajową drogą.
Przechodząc do oceniania koncertów, czuję się w obowiązku nadmienić, iż brak możliwości kupna koszulki zaopatrzonej w loga zespołów, występujących dnia pierwszego, a pozbawionej nazw takich jak Thirty Seconds To Mars lub Asking Alexandria był karygodnym błędem. Występ Love and Death był zdecydowanie za krótki - możliwości wokalne Heada są niesamowite, zaś piosenki melodyczne i chwytliwe. Poza tym, miło obserwowało się, jak frontman przewiesza swoje wręcz nienaturalnie długie dredy przez mikrofon. Entuzjazm publiczności był dobrze widoczny po lewej stronie sceny. Jeśli chodzi o Mastodona (którego uparcie nazywam "Mastodontem" przez informacje, które zdobywałam w wieku dziecięcym, oglądając "Wędrówki z potworami"), bardzo żałuję, iż to w trakcie ich możliwości zaprezentowania swych utworów rozpętała się największa ulewa. Miny obserwatorów mocno zrzedły, choć postępowanie wokalisty jest godne szacunku - nie brał przykładu ze swych kolegów (którzy czmychnęli za kulisy), tylko przepraszał za deszcz i zakończenie koncertu po wykonaniu tak niewielkiej liczby piosenek. Co do Ghosta B.C. - przykro mi, ale naprawdę nie potrafię zrozumieć fenomenu owej grupy oraz emocji, jakie wywołuje. Nie mogę zaprzeczyć - image muzyków jest rzeczywiście imponujący oraz zapadający w pamięć, a sama muzyka miła dla ucha. Popieram również używanie języków formalnie martwych. Niestety, frontman doprowadzał mnie do szału swoim zachowaniem oraz wyraźnie wymuszoną modulacją głosu. Takie jest moje zdanie. Chciałam jednak serdecznie pozdrowić fanów, którzy przynieśli pod scenę jeden z wysokich parasoli, wokalistę i basistę Godbite'a, którzy stali niedaleko mnie oraz dwóch panów, którzy wykonywali tuż nad moją głową swój "performance", a jeden z nich zdzielił mnie ręką w policzek. W moim odczuciu, koncer Behemotha był o wiele lepszy niż Szwedów - oprawa wizualna była przednia, zaś magnetyzujący growl Nergala nie pozwalał opuścić miejsca pod sceną. Bardzo raduje mnie fakt, iż występ rodzimych gwiazd nie okazał się fiaskiem, a wielkim sukcesem, oraz z tego, iż wykonano (już na samym początku) "Ov the fire and the void". W trakcie energetycznego i radosnego czasu, jaki zapewnili tłumowi członkowie Airbourne, ja (aż wstyd się przyznać) przysypiałam wśród podskakującej ciżby. Trzy ostatnie występy były naprawdę niesamowite. Slayer spisał się na medal, choć z oryginalnego składu pozostały zaledwie dwie osoby. Niestety, "Raining blood", "South of heaven" i "Angel of death" wysłuchiwałam z większej odległości, a miast stawać na palcach i wypatrywać obrazów widocznych na telebimach, obserwowałam festiwalową Ścianę Płaczu - mam nadzieję, iż tłumaczenie metafory nie jest konieczne. Koncert Korna był wielkim sukcesem. Ja obserwowałam go z daleka, lecz las rąk, uniesionych w górę, nie pozostawał wątpliwości co do odczuć fanów, które raczej nie różniły się od moich. Żałuję jedynie, iż nie znalazłam się na tyle blisko sceny, by móc obserwować zachowanie Fieldy'ego - w sierpniu zastępował go przecież basista Mudvayne'u. Jednak największą gwiazdą okazał się (oczywiście - można by rzec) Rammstein. Po raz pierwszy usłyszałam na żywo chociażby "Wiener blut". Obejrzałam w całości przedstawienia trwające w czasie wykonów "Sehnsucht" oraz "Mein Herz brennt", oraz - częściowo - "Du riechst so gut". Inne części show obserwowałam na ekranach telebimów, zaś podczas dwóch pierwszych piosenek ("Ich tu dir Weh" i "Wollt ihr das Bett in Flammen sehen?") płakałam jak bóbr. Ponadto miałam okazję zobaczyć ogromną liczbę widzów, zgromadzoną na terenie lotniska w czasie ostatniego koncertu, falujące morze ludzkich rąk i głów oraz usłyszeć potężny głos, wspomagający wokal Tilla przy każdej piosence. To dopiero było niesamowite. I imponujące zarazem.
Regret as I fall for the sweet burn.