Usłyszałem niedawno, że pewność siebie, rodzi się z ilości pokonanych przeszkód na drodze. Im więcej ich przejdziemy, tym bardziej pewni siebie jesteśmy. Hmm może to i racja ale ja uważam, że nie do końca. Wiele osób w moim życiu narzucało mi, bym robił coś na ilość, nie na jakość. Tak jest w tym przypadku (nie mówie o narzucaniu). Co z tego, że rozwiążemy w życiu wiele bardzo malutkich problemów, które tak na prawde będą błachostkami, jak przyjdzie nagle tak wielki, że bać będziemy się w ogóle podjąć ryzyka się mu przeciwstawić. Tak więc, uważam, że ilość jest do pewnego momentu, ale potem, wchodzi już jakość tych pokonanych przeszkód.
I tak powinna rodzić się pewność siebie.
Wiecie, zdałem sobie sprawę ostatnio, że żyłem, i w sumie żyje do tej pory, tak nie do końca pełnią życia. Nie chodzi o to, że praca zabiera mi wolny czas i okazjonalnie studia mnie wnerwiają, ale chodzi o to, że żyłem bez jakiś większych celów. Żyłem bez marzeń. Wszystko to co wymyśliłem do tej pory, to cholernie przyziemne rzeczy, tak tylko by pojawił się na mej twarzy uśmiech. Chociaż, zmieniło się coś niedawno w moim życiu, tak, że nie chce wyjść to z mojej czaszki. Zakotwiczyło się tam na dobre. I nie moge się z tym pogodzić. Czemu rzeczy, które nas bolą zawsze zostają w pamięci, czemu muszą się codziennie śnić ? Czy to oznacza, że po prostu musze coś z tym zrobić, inaczej tak pozostanie ? Mam stworzyć swoje marzenie/cel i do niego dążyć ? No to chyba się udało mojej podświadomości, ale tylko w rubryce "założenia", do wypełnienia jest jeszcze "data" i "rezultat" - które pewnie nie zostaną nigdy uzupełnione.
Jestem jakimś dziwnym gościem.
No i także podsumowując, chciałbym dodać szczęście to rzecz względna. Widzicie, w pewnym okresie swojego życia uznawałem, że jestem szczęśliwy, potem byłem najszczęśliwszy, teraz, wiem że to co było przed tą chwilą gdy byłem najszczęśliwszy, było darem niewiedzy !