Nadchodzi czas, kiedy z przykrością zaczynam odmawiać współpracy. Już nie chcę nic wiedzieć. Staram się przekonać samą siebie, że go nie chcę. Że go nienawidzę za wszystkie razy, kiedy mnie zranił. Za każdą chwilę, kiedy kazał mi płakać. I za każdą sekundę, którą spędziłam na rozmyślaniu o nim. A wiedziałam, że tak będzie. Jakże mogłoby być inaczej, przecież to takie typowe. Porzucona dziewczyna stara się odzyskać chłopaka na wszystkie możliwe sposoby, wmawia sobie, że zawsze będzie go kochać i już do końca życia będzie sama. A to nieprawda. Wiem, że poznam jeszcze kiedyś kogoś, wiem, że znowu będę zakochana, wiem, że znów będę się zarzekać, że to największa miłość na świecie. Ale póki co, jeszcze do tego etapu nie doszłam. Dobrze przynajmniej, że jestem z tym w miarę pogodzona. A to, że gdzieś w środku nocami rozrywa mnie z rozpaczy, że mam ochotę biegać i krzyczeć, że go kocham, że dalej tak strasznie mocno go kocham... To jest nieważne. Nadchodzi akceptacja. Czas ogołocić się z resztek nadziei.