Zauważyłam, że jakoś wyjątkowo bardzo chyba lubię taplać nogi w przeróżnych rzekach. Jak nie ufajdane trampki w Wiśle w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, to ufajdane glany w Bugu w Drohiczynie nad Bugiem. Dzięki Bogu nie wpadłam do tego Bugu i nie utopiłam się na amen. Myślę, że tego incydentu moi dzielni reanimatorzy nie byliby w stanie opanować.
Ostatnie dni upływają pod znakiem sesji, za którą tęsknię, planów na przyszły rok oraz profilaktyki uzależnień. Wiodę sobie na Młyńskiej poczciwy i niezwykle barwny, choć może nieco monotonny żywot neohipisa (termin wymyślony specjalnie dla potrzeb sytuacyjnych), co niezmiernie mnie cieszy i pozwala odwrócić uwagę od bumelanctwa i straszliwego opierdalaningu. Niestety, odczuwam ostatnio dyskomfort natury fizycznej - chyba bumelowanie odbiło mi się na zdrowiu. Dziś jednakże odkryłam, że lubię pobiegać sobie po deszczu. Gwoli wyjaśnienia, pora deszczowa w Lublinie zaczyna się na przełomie maja i czerwca, i trwa sobie spokojnie aż do końca sesji, czyli momentu, w którym trzeba pakować mandżur i wypierdalać z celi*, czyli końca czerwca. Jako osoba mieszkająca w tym pięknym mieście już prawie cztery lata do tej pory nie zauważyłam sensu zaopatrzenia się w parasol, przeciwdeszczową pelerynę, czy choćby foliową torbę, która przed porą deszczową może uchronić. To znaczy, raz miałam parasol. Ale zgubiłam. Jaki z tego wniosek? Ciepła, letnia ulewa doskonale wpływa na samopoczucie.
Na samopoczucie dobrze wpływa też joga. Tak, piszę to ja - osoba wykazująca natychmiastową i slną alergię na jakokolwiek przejaw aktywności fizycznej. :P
Co jeszcze? Świetna Noc Kultury w tym roku wyszła :) rozpoczęta planowo, w sobotę, zakończyła się koło wtorku. A epickiego niedzielnego poranka sąsiedzi chyba długo nie zapomną...
W tym tygodniu muszę koniecznie wziąć się za siebie, ubrać się schludnie (bardzo ładne słowo: schludnie. Prawie jak szpatułka lub rabarbar, czy też wzwód...) i udać się na miasteczko w celach innych niż rozrywkowe - ogarnąc obiegówkę, wybrać papiery z dziekanatu, rozliczyć się z biblioteką główną (szatańska instytucja... wiszę im 5,60!), po czym złożyć dokumenty drogą elektroniczną. Słabo trochę z tym rozpoczynaniem drugi raz filologii... Nie wiem, czy z moją wrodzoną nieśmiałością i niechęcią do zawierania kontaktów międzyludzkich będę umiała się odnaleźć wśród tylu nowych ludzi, na dodatek będą oni w moim wieku! Jak dotąd wszyscy byli rok starsi. Ale, jak powiedziała moja Mama na wieść o tymczaowym przerwaniu moich studiów - bilans musi wyjść na zero, po to poszłam w końcu rok wcześniej do szkoły. No i plusem zasadniczym jest to, że wszystkie oceny z zimowej sesji będę mieć przepisane. Swoją drogą, tylko mnie mogła się przydarzyć taka paradoksalna sytuacja - rozkurwiłam w pierwszym terminie ponoć najtrudniejszą ze wszystkich polonistycznych sesji, a jeden głupawy fakultet (2 pkt ECTS) przyczynił się do zaistniałej sytuacji. Boże, jak śmiesznie.
A kładąc się w tym momencie spać, mam tylko jedno marzenie - żeby jutrzejszy wieczór zakończył się w pięknym stylu ostatnich dni.
:)
Dziękuję za uwagę.
* zagadka - z jakiego filmu to cytat?