Cały dzień dzisiaj umieram, ale to nieważne.
Przypomniała mi się Ostróda i humor od razu mam lepszy. Dzisiaj uświadomiłem sobie, jak bardzo miło było i jak bardzo chciałbym to powtórzyć. Mimo, że ta muzyka to nie moje klimaty, a ludzie spotkani byli naprawdę często dziwni.
Stęskniłem się chyba za wszystkim co tam się działo- i mam ogromną ochotę powspominać. Także jeżeli komuś nie chce się czytać- nie ma przymusu, chyba nic nowego się stąd nie dowiecie.
Miłe wspomnienie, z którego teraz się śmieję, a w pierwszym momencie byłem dość przestraszony to to, że już na samym początku, podczas pierwszej godziny pobytu na polu namiotowym, straciłem panowanie w prawej ręce. Niemalże całkowicie. Codzienne czynności były praktycznie niemożliwe (nawet zapięcie rozporka!). Trzeba było się ulokować, ogarnąć, poznać sąsiadów i poszukać znajomych. Niemały problem sprawiło nam zwykłe rozłożenie namiotów igloo. Ale wprawni skauci nie potrafią robić takich prostych rzeczy, mając wszystko na tacy, czyż nie?
Tego samego dnia, wieczorem, wychodząc z pola, spotkaliśmy przemiłego starszego pana, przekonującego młodzież, że każdy jest arcydziełem Boga i zachęcającego do słuchania radia Maryja. Pan bardzo ładnie mówił, nie był upierdliwy. Aż miło się z nim gadało, mimo, że trochę beki w tym było.
Przy przemiłym panu spotkaliśmy niewielką grupkę chcącą zorganizować ognisko 'nad drugim jeziorem, jakieś 20 minut stąd'. Idąc i nawołując 'chodźcie wszyscy na ognisko!', z 10 osób zrobiło się nagle 50. Przybłąkał się nawet jakiś Jamajczyk, z którym chłopaki próbowali konwersować po angielsku, ale coś im nie szło. Po ponad godzinie wędrówki, przedzierania się przez ulice na czerwonych światłach, krzyczeniu jakie życie jest piękne, postanowliśmy jednak zawrócić, bo straciliśmy nadzieję na to, że jednak coś wyjdzie. Oni poszli dalej, my ruszyliśmy na pole. A tam na śmietniku siedzieli chłopaki z bongosami i djembe i rozkręcali całkiem niezłą imprezę.
Byłem zmęczony, więc jednak padłem do mojego kochanego mikro-namiotu, w którym gnieździłem się z Loczkiem, wraz z bagażami. Żeby móc zamknąć właz, trzeba było skulić nogi, ale przynajmniej było spokojnie.
Dzień drugi rozpoczął się od pobudki koło 8 rano i podróży po naszych jednodniowych gości- Anku, Julka, Oziego, Czarnego i kilkoro innych, których teraz nie pomnę. W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Carrefoura coby kupić zaopatrzenie. Pan ochroniarz zgarnął mnie i Czarnego w celu przeszukania, z podejrzeniem rabunku i szmuglowania towarów w śpiworze i plecaku. Po tym, jak nic nie znalazł, mogliśmy oddalić się i zaprowadzić gości na teren naszej wioski namiotowej.
Po pokazaniu okolicy trzeba było ruszyć w miasto. Tam robiliśmy trochę rzeczy, tymi wartymi odnotowania jest łażenie na pizzę, a także picie piwska na skateparku, udawanie tarzana i wiele innych rzeczy.
Czas, kiedy festiwal rozpoczynał się oficjalnie, spędziliśmy tam, gdzie winniśmy- pod sceną. W palącym słońcu czekaliśmy na pierwszych wykonawców. Kursując między dwoma stage'ami, a także namiotami z żarciem i automatami z napojami upływał błogo pierwszy dzień Ostródy Reggae Festiwalu. Rybia z Wanijasem mdleli w kolejce po swoje wejściówki, my mieliśmy trzydniowe karnety, więc problemu nie było.
Po pewnym czasie zauważyłem obecność przyrządów do robienia ogrooomnych baniek mydlanych. Dwa kije połączone linką dawały ogromnie wiele radości. I odgapiony od jakichś dziewczyn sposób tworzenia ich 'z ręki' też był wspaniały.
Anku (co ja bym bez niej zrobił?) po raz kolejny przypomniała mi o tym, jak jedliśmy z Julkiem kanapki z pasztetem robione 'na szybko', znaczy się pasztet z puszki wygrzebywaliśmy kawałkiem chleba. I było bardzo miło. Te polowe posiłki w czasie krążenia od pola namiotowego do terenu festiwalu...
Muszę kończyć tę notkę, bo photoblog mówi, że mam tylko dwa procenty miejsca. Nie napiszę dziś o tym jak zaspałem i nie odprowadziłem Anki na autobus. Ale napiszę jeszcze! Tak bardzo chciałbym tam wrócić.