Po tym całym procederze ciało układa się w niesamowitej pozycji. Czuję odór swoich skarpetek. W stanie nie pamiętnym się rozleniwiam i czuję, że oto nadchodzi godzina męki mojej zakończenia.
Od sufitu do podłogi, od podłogi do sufitu, jak tylko długi i wysoki jest dom, wszerz i wzdłuż mojej celi z lepkim umysłem wyłapuję wiele rzeczy, których w stanie normalnym w stanie nie byłbym pojąc, ot. I tylko głowa rozkudłana między łóżkiem a ścianą, i tylko leniwe i zimne pierogi na stoliku przy łóżku, równie lepkie jak mój umysł, kadzą mi dom przypalonym ciastem pierożanym.
Wszak gdzie znalazłbym więcej ukojenia i szczęścia, jeśli nie w tejże substancji chemicznej? I czy warto w ogóle pytanie owe zadawać, miast zakraść się do szafki z lekarstwami i ampułek bądź flakoników pięć sztuk za pazuchę zaiwanić? Nie będę smolony słońcem uganiał się za poplecznikami na dworze przy świerkach zapachu oraz alergicznych pyłkach lasu i łąk polskich.
Nie dam się upić, wydymać mentalnie (bo fizycznie za młodzi jesteśmy, raczej jesteście), w krzywym zwierciadle zastygnąć z przekonaniem, że tak oto musi być i będzie na nieszczęście moje, raczej wasze. Ubiorę frak, wyjdę na ulicę – miejsce natchnienia poetów i prozaików z duszą wrażliwą – uklęknę przed ołtarzem głupoty, zdam raport, teczki złożę na biurko mahoniowe, zasalutuję, ozwą się krucze hymny cmentarne i przejdę spokojnie przez różaniec bloków bezimiennych. W miasteczku Tuchola, gdzie rynny przeciekają, szumy ulicy Świeckiej zgrywają się w mszę ludową, ludzi z debilnymi wyrazami min krotochwilnych na pęczki, ludzi poszukujących i gubiących się w gęstniejącym w opar cieple czerwca, a nade wszystko – wakacyjnej młodzieży wytoczonej na dudniącą spalinami szosę wojewódzką.
Wakacji nie zacznę miło. Jadę i jechać będę. Sobie pomyślałem – jak nie tam, to gdzie indziej. Zresztą – srać na to teraz. Mam jeszcze czas, dużo czasu. Poza tym – trzeba w końcu wyzdrowieć. Mam tylko nadzieję, że Jonasza już wypuścili, a pokój Beaty zapadł się pod ziemię. Albo nie! Niech przydzielą mi jej pokój, pamiętam – niebieskie, łagodne ściany w róże różowe na rogach, sztuczna dmuchana mysz doczepiona czarnym, metalowym szpikulcem nad łóżkiem i kurewsko lekkie pyłki kurzu, którym nie sposób się nie zachwycić (?) Leżałbym w tym pokoju, na pachnącym Beatą łóżku, czytałbym, upajałbym się zapachem jej perfum najpiękniejszych, gryzł własne stopy, zapraszał Pana Staszka na partię szachów, a wieczorami czytał brutalne komiksy i tuż przed zaśnięciem masturbację uprawiał, wszystko to czyniłbym na chwałę i cześć Beaty, w jej zapachach skąpany, mając ją w pamięci, choćby blady świt znowu przywitał mnie jełkim przeświadczeniem, że to jednak była abstrakcja, absurd.
Tak, ten pokój chciałbym dostać. Niech mi dadzą. W takich miejscach takie pokoje są najlepsze. Najlepsze, bo pojedyncze i starannie zakamuflowane niczym alkowa.
Wracając do bladego świtu - poranne ablucje, schematy łazienkowe, wypchane groszkiem poduszki i zaschnięta plama od oleju na drzwiach frontowych, zapachy nieszczęsne w zaczątkach dnia bożego. Tylko, kurwa, nie to. Tylko nie kordialne zachowania „Matek miłosierdzia” i brak bielizny pod ich kostiumo - moskitierami (żeby nie nazwać tego fartuchem). A strach pomyśleć o ciężkiej do zagrania i nader nieszczerej pozie, którą odgrywać będę musiał po to tylko, aby nie zmiękczyć się całkowicie pod wpływem amitryptyliny.