Od dwóch dni badawczo,z nutką ironii, obserwuję świat nasz wspólny.
Minęła godzina 5.00 w Radio Zet. Siedzę przed oknem, nagle wchodzi Garyś - jedziemy do Warszawy.
Znowu siedzę w oknie, na oknie, na parapecie, wychodzę na spacer, a teraz Bydgoszcz, następnie gwałtowny zryw - upadają nożyczki na panele krono original i... wyjeżdżamy do Poznania, kilka dni przerwy spędzonych na rozglądaniu się dokoła siebie.
- Gdzie mamy jechać?
- Przecież ty masz mapę. Mapę i kompas.
- Nie potrafię... Nie umiem się nimi posługiwać.
Na tylnym siedzeniu gniją morele i czernieją banany, duszność wpełzła do środka samochodu przez okna na oścież otwarte, w portfelach skórzanych kilka złotych, a Jurkowi wypadła przez dziurę w spodniach sakwa złota, oszczęności nasze ostatnie. Wbrew logice jedziemy na południe.
Jesteśmy niepełnoletni, rozgrzani, dzicy i spoceni - słońce smali nas niemiłosiernie po karkach. Garysiowi na oczy mgła zaszła, Jurek pije ostro i nie rusza go ni położenie nasze tragiczne, ni nasza wątła przestrzeń finansowa, Mezel wdzięczy się do panien (ale panny drogie), a ja ukrywam się pod wątłym, niczym nasze zasoby finansowe, cieniem mętnie zwisającej
i przepalonej latarni na drodze numer ileś tam, krajowej. Garyś owionięty smolistym słońcem padł pod zderzakiem, Jurek zaczął chromać na nogę (nie przeszkadzało mu to w obaleniu trzeciej butelki słowiańskiej rakiji), Mezel skompromitował się i odszedł z głową opuszczoną od kobiecin, a ja... ja? Ja miotałem się w kurzu już europejskim i miałem członki wszystkie przemęczone, kropli wody spragnione i moja obła od alkoholu wątroba przewróciła się do góry dnem.
Siedzimy wszyscy sztywno, z głowami na szyjach, niczym na pal
nabitymi, twarze wywichtane i przenicowe, do twarzy ludzkich niepodobne.
Gdzieś za horyzontem zmiana pejzażu. Jestem głodny. Jestem spragniony.
Patrzę, obserwuję świat nasz wspólny.
Widzę patriotów ze zwisającymi zza okien samochodów flagami biało-czerwonymi, oglądam rozsterki miłosne pewnej pieguski, widzę jak mijają mnie autobusy, serpentyny linii kolejowych, wylewność anonimowego bohatera na swoim photoblogu, kradzież kajdanek policyjnych i dziwki na drodze, umalowane na podobieństwo Panien z Awionionu.
Miasta mniej lub bardziej industrialem przeżarte hańbią mnie od wewnątrz i od zewnątrz.
Żyć mi i moim poplecznikom nie pozwalają, utrudzają nas w boju o wodę, o kropelkę rakiji jurkowskiej, o wodę, święcona, szatańską - obojętnie.
Mezel poczuł się szczęśliwy, chociaż szczęście jego miało być za chwilę przerwane przez ulewny deszcz z małopolskich chmur. Wypuściliśmy się w podróż z chłopakami bez taktyki, bez wody, z wódką i dziurami w portkach. Nie wziąłem niczego do pisania. Byłem wolny od formy, ale ona prędzej czy później sama przyjść do mnie musiała. W ten duszny, parny wieczór dnia któregoś czerwca siedzę i zostałem zdobyty przez formę, przez cząstkę gówna, którą zjadam codziennie rano budząc się. Czy to pod nieczynną latarnią, czy w samochodzie marki Ford, czy też w moim zielonym łóżku z różową narzutą skropioną białymi plamkami spermy.