Trzy tygodnie temu potwierdziła się diagnoza raka złośliwego u mojej cioci. Z tym że mówiono o tym po cichu. Żeby nie traciła nadzieji. Dyskusja na temat czynników rozpoczynała się poza murami szpitala.
Pamiętam druga ciocia, zacytowała doktora prowadzącego. "Katar to to nie jest. O marskości nie ma mowy. W poniedziałek będzie przewieziona do B."
Słowa mimo że nie zatrąbiły wprost o konkrecie, chorobie na 3 litery z czego środkowa litera to pierwsza samogłoska w naszym alfabecie, pokazały że to nie jest coś do (przynajmniej) szybkiego wyleczenia.
Nie mniej mała iskierka nadzieji płonęła. Wszyscy wierzyliśmy że będzie lepiej.
Plułam sobie w brodę że nie pojechałam do B. chociażby na tego pieprzonego stopa mimo tej pieprzonej świadomości że następnego dnia przecież mogę się dowiedzieć o jakimś przerzucie. Bałam się.
Mimo wszystko dopóki nie otrzymywałam informacji, myślałam że stan się poprawia.
Niestety. Wczoraj po wyczerpujących jazdach słynną elką dzwoni telefon.
- Ciocia H. zmarła dziś popołudniu. Przyjedź jak najszybciej.
Zgasła między 2. a 4.
Wujek tylko prosił dzieci by nie płakały głośno.
By pozwolili spokojnie odejść.
Żeby nie cierpiała.
Wszyscy ją kochaliśmy.
Dziś pierwsze modlitwy.
Okazało się że ciocia miała przerzut na jelito cienkie, a później na krtań co spowodowało utratę głosu w ostatnich godzinach życia. Na domiar złego nowotwór podejrzewany był 2-3 lata temu. Wyniki badań skrzętnie ukrywała. Wiem że nie chciała nikogo martwić - swoim stanem zdrowia. Nie chciała straszyć dzieci. One i tak ciężko i gwałtownie reagowały na każdą maminą dolegliwość.
Do ostatnich minut do odwiedzin cioci nie dopuszczałam sobie myśli że to może być prawda. Z rodzicami rozmawiałam na temat tylko oblanego dzisiejszego egzaminy z prawka. Poprostu nie wierzyłam że życie jest aż tak krótkie, tak kruche, że kurczowo się go trzymamy i chowamy przed smutnym panem z kosą. Że jakieś zmiany nowotworowe mogą pokonać człowieka a na koniec obrócić go w proch.
Płakałam mało.
Takie jest życie. Paradoksem jest to, że boimy się śmierci choć to jest oczywisty koniec naszej misji na ziemii.
Płakałam bo czułam tęsknotę. Bo nie dowierzałam. Bo to stało się zbyt szybko. Bo patrzyłam na jej dzieci, wystraszone i świadome tego że mama nie wyjeżdża ale i nie wróci.
Uwierzyłam dopiero kiedy zobaczyłam dębowe wieko od trumny i masę wielkich wieńców. Zapłakałam.
Bo miało być lepiej.
Nawet pani doktor powiedziała że stan jest dobry, na święta wróci do domu a później wróci.
Wiem że w ostatnich chwilach czekała na rodzinę. Ostatnie dni umykała się przed czarnym panem w kapturze,
potrzebowała porozmawiać mimo coraz słabszego głosu.
Nie doczekała, ale niech wie, że wszyscy ją kochamy.