Kiedy los daje nam popalić i życie przestaje mieć jakiekolwiek barwy, ktoś próbuje nas od tego wybawić i spróbować nauczyć żyć na nowo. Z nowymi perspektywami, priorytetami. Każdą swoją cząstką musimy starać się nie załamać i wykupić nowe istnienie. Mimo bólu i rozpaczy idziemy w zaparte i choć przeciwnośći wieją nam w oczy - stawiamy kolejny krok, by stać się kimś nowym, lepszm, lub chociaż innym. Słabi nie mają racji bytu. Tylko ludzie silni, niezależni i pozbawieni głębszych uczuć - mogą trwać bez rozpaczy.
Taka byłam kiedyś. Silna. Dziś jestem Ofelią, która jest pacjentką zakładu psychiatrycznego. Dzielę pokój z jakąś kompletną wariatką. Uznali mnie za jedną z nich! Gardzę nimi. Brzydzę się. Wszystko przez to, że pokochałam bez reszty. Miłość zawsze zawodzi. Wolałabym myśleć, że nie istnieje. Jednak istnieje. Jest najniebezpieczniejszym mordercą. Jest mną. Pamiętam to jak dziś. Każda cząstka mojej duszy czerniała. Jakiś stwór wszedł we mnie i zaczął kolorować od środka. Zabawne, wcale nie kolorował. Ranił. Ostrym narzędziem przecierał każdą cząstkę moich wnętrzności. Nienawidziłam go. Nienawidziłam swojego bólu. Byłam bezsilna. Nie widziałam sensu w niczym. Nic nie sprawiało mi już radości. Mówią, że ludzi powinno cieszyć wszystko co ich nie zasmuca. Ja nie dawałam rady. Wszystko w środku mnie krzyczało "ZOSTAWCIE MNIE", a tak naprawdę nie potrafiłam wypowiedzieć słowa. Stałam się otępiała, nie jadłam, nie piłam, ciągle spałam. A jeśłi nawet nie spałam to wpadałam w szał i rozrzucałam wszystko co było w zasięgu mojego wzroku. Krzywdziłam ludzi. Przyjaciele, rodzina - chcieli mi pomóc. Oddalałam się od nich, stali się nieporzebni, nic nie warci. Bo co było warte w świecie bez niego? Nic, kompletnie nic... Wszystko to doprowadziło mnie próby samobójczej. Zaplanowałam to. Przez długi okres nie zostawiano mnie samej w mieszkaniu. Nie odstępowano na krok. Musiałam coś zrobić, by mieć czas skońćzyć z sobą. W żałosny sposób udawałam, że wszystko wrócilo do normy. I kiedy po kilku dniach mój brat stwierdził, że może mnie na chwilę zostawić samą - to się stało. Wyszedł do pracy i nie zadzwonił, by ktoś go zastąpił przy pilnowaniu mnie. Poczułam ulgę. Miałam czas!
Znalazłam zdjęcie Gareta. Zabrałam je ze sobą do kuchni. Zamknęlam wszystkie okna, odkręciłam gaz i usiadłam na podłodze. Temu wszystkiemu towarzyszło kurczowe trzymanie zdjecia. Miałam łzy w oczach. Stałam się słaba, nic nie warta. Za oknem słyszałam głośną muzykę, krzyki dzieci. Słońce świeciło dziś wyjątkowo mocno. Wszystko było takie zwyczajne. Już nie dla mnie.
Po jakimś czasie zaczęłam się dusić. Powieki stały się ciężkie, brakowało mi tlenu. NARESZCIE.
Później, ostatkami sił przypomniałam sobie, że nie zostawiłam jakiegokolwiek listu do bliskich. Fakt, nie chciałam tego robić, ale może jednak powinni coś dostać. Było już za późno, nie miałam sił, by się poruszyć. I nagle zrobiło się ciemno.
***
Obudziłam się w szpitalu. Jasne światło mnie przytłaczało. Nie miałam pojęcia gdzie jestem.
Przeżyłam. Czułam kłucie w płucach. Oddychało mi się ciężko, zupełnie nie miarowo. Nie chciałąm tutaj być.
Po trzech tygodniach, po moim zachowaniu stwierdzono, że nie jestem do końca zdrowa. Schozofrenia. Tak mnie zdiagnozowali. Myślę, że to oni mają coś z głową. Nie byłam nienormalna. Po prostu pusta w środku. A serce już nie istatniło w jednostach uczuciowych. To przecież nie czyni mnie psychiczną. Zamknęli mnie. MNIE!
***
Kolejny dzień... Nienawidzę tutaj być. Nikt nie wie o czym myśle. MUSZĄ WIEDZIEĆ! Nie będę im ułatwiać pracy i tłumaczyć czego potrzebuje.
O nie, znów. Do mojego pokoju wszedł Wren. Mój psychiatra. Tylko on starał się mnie zrozumieć. Ale i tak go nienawidziłam, Był z nimi w dróżynie, pracował dla nich. Nie widziałam, więc żadnych usprawiedliwień.
- Witaj, Ofelio. Zaczynamy.