Leżymy razem wśród zielono-żółtych traw, przez które pewnie nie będziemy mogły doprać naszych letnich sukienek. Wokół naszych głów utworzyła się aura ze splecionych, rozczochranych włosów z zaplątanymi liśćmi i różnymi pyłkami. Słońce odbija się w naszych oczach, w których tańczą rozbawione iskierki. Przypominamy teraz dzieci, które bawiły się całe popołudnie, aż w końcu padły zmęczone na łące z zaczerwienionymi policzkami i twarzą zastygniętą w wiecznym uśmiechu. Nogi bolą nas z wysiłku, lecz nie jest to ból wywołujący cierpienie. To ból warty chwili, więc szczęśliwy nie-ból. Całość wygląda jak ujęcie z niszowego filmu o młodych ludziach ze słabością do piękna i kraciastych koszul. Jest to wizja pełna ciepła, umiejscowiona w klimacie retro z charakterystycznymi szumami na taśmie filmowej. Wszystko jest spowite delikatną mgiełką, której niewinne ciałko gładzimy swymi palcami. Błękitny kolor nieba jest wyraźny, lecz nadal urzeka łagodnością i lotem jaskółek. One szybują tak nad nami z cudownym blaskiem i świstem skrzydeł. Nie pamiętamy, kiedy ostatnio próbowałyśmy zrozumieć tajemnice ich latania. Wiemy tylko jedno. Chcemy być takie same. Być jak jaskółki z tych najbanalniejszych wierszy o ptakach. Mieć skrzydła i bez wysiłku machać nimi ku słońcu, nie przejmując się topniejącym woskiem. Nigdy nie upadniemy. Nas nie dosięgają koszmary. My także nie szepczemy. To co wydobywa się z naszych ust to radosny krzyk. Wolność. Nasza wiecznie gorąca krew, która mogłaby spalić pozostałym żyły, uderza do głowy. Wesoło pulsuje naszym układem krążenia w rytm nieśmiertelnego serca. W uszach dźwięczy muzyka, którą nie chciałyśmy się dzielić z mikrobami szarego pokroju. Mamy czas do końca świata. Przecież gwiazdy nad nami to za mało, nam należy się zaszczyt dotknięcia skraju wszechświata. Nawet jeśli czasem "pogrążamy się w oceanie rozpaczy" (Przyznaję, że zdarza nam się prawić straszne farmazony), to i tak odurzymy się endorfinami.