Nie było mnie tu hohoho i jeszcze dłużej, wiem. Chyba chcę zacząć wszystko od początku. Hmmm... to może zacznę od zeszłej środy. Tak więc pobudka 5.30, u lekarza byłam od 7 do 9.45, potem biegiem na autobus( nawet nie wiedziałam o której jest), na przystanku byłam o 9.50, autobus 9.52( głupi ma zawsze szczęście), wysiadłam i poszłam do szkoły zanieść badania, potem stwierdziłam że pójdę na Marcinkę bo to nie daleko. Wpełzłam na szczyt. Udało się. Widoki jak zwykle zajebiste. Sama na ruinach. Tego mi było trzeba. Posiedziałam chcwilę, porobiłam zdjęcia, potem się zaczełam zbierać. Wracałam przez Tarnowiec. Po drodze spotkałam krowe, ładna była. Potem czekałam 10min na pasach żeby przejść bo żaden kutas się nie zatrzymał pomimo 2 znaków o treści "ustąp pierszeństwa". Potem biedronka i żarcie. Powrót do domu. Kąpiel i odpicowanie się. Bal gimbazjalny zaczął się o 16.30, najpierw część artystyczna, potem zdjęcia, poczęstunek i dyskoteka. Oj zajebiście było. Zaniemogłam i musiałam wyjść 0,5h wcześniej czyli 21.30. Potem na pizze z Izą i jedzenie jej pod czyjąś klatką na mokrym chodniku. OK. Potem dom i lulu. W czwartek do szkoły nie poszłam, bo po co. W piątek zakończenie, żegnanie się, płacze. Smutno troche. Ale trzeba żyć dalej. Dzisiaj miałam jechać na konie z hoiho, ale się rozlało. Może jutro, jak się uda. Jeśli ktoś przeczytał te moje wypociny, szacun ode mnie.