Już od dawna błądzę po ziemskim labiryncie, odnajdując wciąż swoje miejsce. Bezskutecznie.
Szukając swojego własnego kąta, oazy spokoju, bezpiecznego schronienia. Chcę wbiec w męskie i silne ramiona. Chcę poczuć czyjąś obecność, bicie serca. Chcę mieć po co egzystować tutaj i teraz. Zgłębiam się w tajemnicze i ciemne zakamarki mojej własnej osoby, szukając skarbu - mam niestety zamknięte oczy. Codziennie zaczynam swoją własną walkę ze swoimi słabościami i złem, które mnie otacza. Nieczułości na około jest na pęczki. Dzień w dzień wyrywam swoje włosy, rujnuję zdrowie, szarpię nerwy. Walczę z emocjami, z którymi przegrałem wojnę. Wewnętrznie krzyczę, upadam. Jednak zawsze wstaję, nie chcę być tchórzem.
Strach uniemożliwia mi oddychanie. Lęk przed tym, co przyniosą kolejne dni. Błogi spokój czy przeszywający ból? Moje blade ciało, zmrożone serce i zimne spojrzenie twierdzi jednoznacznie - rzeczywistość to mroźne pustkowie, lodowa pustynia. Bardzo rozległa, samotna i obca. Jest tylko jedno miejsce, gdzie zawsze jest ciepło, spokojnie i cicho. Szansa by tam trafić zdarza się rzadko. Kiedy jednak już je odnajdziemy, z serca spada ogromny kawał lodu. Ciężar, przez który wszystko jest szare, nijakie i smutne. Codziennie podążam przez tą dziwną krainę, szukając ukojenia, odrobiny ciepłego płomienia.
Przekraczam granicę...