Nie mogę się oprzeć niesamowitemu złudzeniu optyczno-egzystencjalnemu, że każdy, jakąkolwiek byłby wielką personą i ilekolwiek by osiągnąłszy w życiu, siedział na tronie swoich dotychczasowych trosk i zmartwień; zawsze idzie po trupach do celu. Jak niesamowita jest enormous: wprost g i g a n t y c z n a wszechmoc i niemoc człowieka zarazem, w stosunku do osiągania celu przez innych ludzi. Jakkolwiek wielki budynek swojego ego i swoich doświadczeń byłbyś nie usypał, przyjdzie ktoś, kto jednym zdaniem; czasem wypowiedzianym w zupełnie bezpodstawnym ataku złości lub po prostu z czystej nienawiści z podwójnym cukrem, zwali cały ten kopiec, czyniąc cię zagubionym i bez jakiegokolwiek planu na dalszą przyszłość. I jeszcze, posypując trumnę garstką ziemi wyzna, że jest ci przeciez kimś bliskim.
Czy jest na to jakaś rada, advice? W s k a z ó w k a raczej...?
Spotkałam się dzisiaj z niesamowicie okropnym cytatem. Nie wiem, czym wywołał swoją niechęć do mnie, jednakże wprost nie mogę na niego patrzeć. Napawa mnie strachem.
/tak, to nie jest normalne, żeby słowa napawały strachem. słowa to tylko słowa. są podróżą, a nie celem podróży/
'(...)Miłość jest jak wiatr w ciemną noc mierzwiący trawę pod drzewami - powiadał. - Nie wolno miłości usidlać. To Boski przypadek. Spróbujmy tyko zastawić na nią sidła i zasiąść na stałe pod drzewem, gdzie wieje łagodny nocny wiatr, a już nas czeka długi i skwarny dzień rozczarowania, szorstki pył spod kopyt na drodze osiada na wargach czułych i gorących od pocałunków.'
doktor Reefy, z "Miasteczka Winesburg" Sherwooda Andersona.
Chyba już wolę nothing-hill-owską wersję miłości w ciemną noc, z kozą grającą na skrzypcach.
A może tych słów wcale się nie boję, tylko za dużo ostatnio oglądam "Zaklinacza dusz" na FOX Life.