A w zasadzie z Wielunia powinno być, ale co tam. Tak tak, znów za długo siedziałem w jednym miejscu i chociaż na jeden dzień musiałem się wyrwać :). Padło na pierwszy w miarę rozsądny pekaes jaki podjechał czyli Wieluń :). Miasto jak miasto. Jakieś ruiny, spory park, dwa/trzy sympatyczne kościoły, rzeźby Siudmaka nie zobaczyłem, bo... jeszcze jej nie ma :/ Ale jest coś w rodzaju zapowiedzi :). Muzeum oczywiście zamknęli na godzinę przed moim przyjazdem, ale co tam - ważne że znów byłem w ruchu :). A potem jadłem w dworcowej jadłodalni i siedziałem na zewnątrz i czytałem "Jadąc do Babadag". I taką perełkę wyczytałem:
"Wracam zawsze tak samo głupi, jak ciemny wyjeżdżałem. Wszędzie stoją faceci na rogach ulic i czekają, aż coś się zdarzy, wszędzie siedzenia w pociągach mają dziury powypalane papierosami i ludzie po prostu spędzają czas i patrzą spokojnie, jak historia dociska gaz do dechy. Tracę czas i kasę. Równie dobrze mógłbym nie ruszać się z domu, bo to wszystko mam na miejscu"
Ano prawda... Brud i brzydota przeplatają się z pięknem i elegancją niezależnie od tego czy jesteś w Wiedniu, Warszawie czy Wieluniu.
Ale trzeba jeździć... trzeba... żeby nie zapomnieć o tej, jakże ważnej lekcji... że krew jest wszędzie czerwona.