"And of course, I remember the most remarkable event. Remarkable because it never came to pass."
Co jakiś czas w życiu każdego człowieka przychodzi taki moment, w którym robi on podsumowanie swojego dotychczasowego życia. Gdy musi stać się szczery choć na chwilę, by nie zwariować. Podzielić się brzemieniem, które co dzień przybiera na wadzę, iż po pewnym czasie staję się nie do zniesienia. Cyklicznie... taki dzień w moim przypadku wypadł dzisiaj. Szczerze mówiąc, to nie mam zielonego pojęcia gdzie zacząć...
Chciałbym móc napisać, że jestem zadowolony ze swojego życia, z moich relacji międzyludzkich, z moich więzi z rodziną, ze swojej kariery, realizowanych planów czy choćby wiary. Niestety prawda jest brzydka. Jestem wykończony. Dziś dostałem jakiegoś kompulsywnego napadu rzucania prawdą o ludzi. Trudno jest spisać coś tak żywego, szczerego... prawdziwego aż do bólu. Można to porównać do wyrywania haczyków spod paznokci. Pamiętam czas, kiedy wyrosłem z wspinania się po drzewach, z zabawy resorakami. Ten czas, gdy zaczęło się liczyć coś innego, wyższego. To był burzliwy czas. Pamiętam moje ambicje i narodziny moich marzeń, oraz to jak każde z nich spotykał straszny koniec. To jak umierały, jedno po drugim, na moich oczach. Pamiętam te euforyczne momenty, kiedy czułem, że mogę wszystko. Kiedy wierzyłem, iż jestem w czymś lepszy od innych. Gdy zostając sam ze sobą miałem śmiałość uśmiechać się pod nosem i być z siebie dumny. Niemo poruszałem ustami jednocześnie słysząc swój głos w myślach - Dobra robota. To takie dziecinne. Być z siebie zadowolonym, bez cienia samokrytyki. To było... wieki temu. Nigdy nie byłem spokojnym dzieckiem. Nigdy nie kierowałem się logiką, a emocje, te złe jak i zarówno te dobre, grały u mnie pierwsze skrzypce. Mogę się okłamywać, iż z tego też wyrosłem. Umiem kłamać i to bardzo dobrze... Ale zaręczam - żadne kłamstwo nie staję się ani trochę prawdziwsze z każdym razem, z którym je powtarzamy. Chciałem się kiedyś wyróżniać, jak każdy smarkacz, który egoistycznie okleja się fluorescencyjną taśmą byle zwrócić na siebie uwagę. Cierpiałem ten sam głód, który od początku czasów towarzyszy ludzkości. Byłem spragniony uwagi, aprobaty i akceptacji. Miałem też ciągoty z których nie można być dumnym. Być jak muzycy z plakatów na ścianie mojego pokoju. Być czyimś idolem. By kogoś obchodziło tak nieistotne życie jak moje. Tak wiele miałem marzeń i tak wielka była moja ambicja. Niedorzeczny bełkot chłystka. Gdy wstąpiłem w szeregi gimnazjalistów byłem pełen nadziei i entuzjazmu. W myślach wybierałem już uczelnie wyższą. Zabawne. Teraz... gdy patrze na tego dzieciaka, to chciałbym skasować mu zęby. Gdzie u diabła mierzyłem?! Co ja sobie wyobrażałem? Gdybym tylko wiedział to, co wiem teraz. Inna sprawa, która najprawdopodobniej napędzała moje szalone ego i wyobraźnie to obraz domu rodzinnego. Codzienne kłótnie, wyzwiska i przemoc... od kiedy sięgam pamięcią. Uciekałem przed tym na tył swojej głowy... i do dziś to robię. Nim zasnę uciekam do swojego prywatnego wszechświata, którego zasady sam ustalam. Nierealne scenariusze, przygody... wyobraźnia silna tak bardzo... niczym przedszkolak. Widzę kolory, czuje deszcz, chłodny powiew wiatru, zapach lasów i suchych pól. Dzięki tak impertynenckiej rzeczy jak moja wyobraźnia... chyba dlatego wciąż żyję. Dlatego jeszcze się nie powiesiłem czy nie pochlastałem. Cieszę się, gdy po całym dniu wypełnionym nerwami, poniżeniem i samobiczowaniem kładę się do łóżka. Cieszę się jak małe dziecko, bo wiem, że idę właśnie tam. Gdzie wszystko jest idealne. To jakby po długiej, męczącej podróży w niesamowitym ścisku i skwarze... jakbyś rzucił torbę podróżną i opadł na kanapę w domu. Właśnie... jakbyś wrócił do domu, do miejsca gdzie należysz...
Teraz pragnienie powrotu do domu jest silniejsze niż kiedykolwiek. Teraz, gdy w mieszkaniu zostałem tylko ja, moja matka i on. Kiedy oni się kłócą, bluzgają i wykrzykują rzeczy, których nie powinno mówić sobie rodzeństwo. Gdy te obrazy padają z taką łatwością, jakby tylko oddychali. Nie rozumiem tego. A gdy argumentów w ich wojnie brakuje to zaczynają wciągać w to mnie. Padają hasła pod moim adresem. Podnoszą dziadków z grobu. Kiedy ją proszę, by nie zaczynała z nim potyczki, bo jest w sztok pijany, to ona z jeszcze większą ochotą rozkręca wojenkę. Po starciu, zostaje w nich ładunek złości i frustracji... krzyk przechodzi na mnie. Wieczne pretensje, krytyka i wyrzuty o wszystko i za wszystko. Do tej pory tego nie rozumiem. Dlaczego ona wylewa na mnie swoją złość? Codziennie wstaje o dziwo zalewając się łzami w milczeniu. Leże, patrząc w sufit i słyszę własny spazmatyczny oddech. Ten dźwięk doprowadza mnie do szału. Wypijam dwie kawy, spalam trzy papierosy, przebieram się z pijamy... wszystko przy dźwiękach muzyki. To jak koło ratunkowe. Słucham jej. Żywa, agresywna, głośna. Wszystko, by nie utonąć z żałości. Spędzam całe dnie na niczym. Dosłownie wisząc w próżni. Robię jej obiad, dziesięć razy rozważając przy tym, jak go ugotować, by jej smakowało. Ona przychodzi do domu... Czekam na słowa pochwały, czy choćby uznania, a dostaję kolejny ładunek pretensji. Krzyczy, każe mi pisać do siostry smsy, by ta do niej zadzwoniła. Tylko rozmowa z jej córką, ją uspokaja. Nie raz moja siostra potrafi ją zwymyślać przez telefon, bo nie ma ochoty na rozmowę. Więc skąd te przywileje i specjalne traktowanie? Bo mieszka daleko? Nie rozumiem. Ona jest biedna, bo ma męża tyrana, bo plotkują na jej temat. Moja matka ma dla niej niewyczerpane źródło empatii, podczas gdy ja... jestem nierobem, leserem. Jestem leniwy bo nie posłałem jej łóżka, bo nie przyniosłem prania z suszarni, bo nie odkurzyłem, bo nie mam pracy, bo jej nie szukam i nie chcę jej znaleźć. A moja siostra? Nie ma w co się ubrać, więc matka kupi jej sweter. Widzi w broszurce biedronki coś dla niemowlaka lub dziecka, to musi kupić coś Amelce czy Adasiowi. Moja siostra dzwoni do niej, gdy się rozpłacze, gdy jest jej źle, to moja matka chcę jej od razu wysyłać pieniądze i robić jej za adwokata przed całym złym światem, który ją atakuje. Zapomina o przykrych wyzwiskach, o naprawdę bolących słowach... Magda ma immunitet. Ja go nie mam. Proste.
Nie mam pracy. Jestem uwięziony w babskim ciele. Tonę coraz bardziej. Ten strach, że nic a nic się nie zmieni. Nigdy się nie zmieni. Nie będę miał pracy, pieniędzy, wykształcenia. Czeka mnie comiesięczna menstruacja, biustonosze i menopauza. To zabawne. Wszyscy startują z tego samego punktu, ale tak niewielu stanie na podium. Codziennie pytam się jak mogłem tak skończyć. Nie mam siły iść na przód. Cholera... nie mam nawet motywacji by oddychać.
Ufałem zbyt wielu osobą. Ufałem Bartkowi, ufałem moim "przyjaciołom", ufałem rodzinie. Gdyby ktokolwiek mógł mnie teraz zobaczyć. Zobaczyć jak pusty, połamany i zgorzkniały się stałem. Jak tragicznie skończyłem. Jak brutalnie wyrwano mi godność, szacunek do siebie samego, skrzydła i prawdę. Jak skrzywiono moje ideały, jak upokorzono mnie, zmuszając do klęczenia przed obłudą. Gdyby ktoś wiedział jak bardzo moja twarz boli po krótkim śmiechu, bo zesztywniała tak bardzo po latach udawania, iż stała się maską. Jak zgaszono we mnie zapał, nadzieję i światło w oczach. Codzienna maskarada, wyścig z czasem i ucieczka przed szeptem dźwięczącym w moich uszach - Zakończ to, zabij się. Już dość walczyłeś. Zasłużyłeś na spokój. Odpoczywaj już.
Tęsknie za tym złudzeniem, że miałem koleżanki i kolegów, że ktoś mnie kochał tak bardzo jak ja kogoś kochałem, za tym jak myślałem, że mam gdzie iść, że nie jestem sam...
To szczypta mojej goryczy. Wierzchołek góry lodowej. Wątpię, by kiedykolwiek w przyszłości powstał podobny wpis. Nie jestem dobry w wywlekaniu takich rzeczy na powierzchnie.
Nie chcę żyć, ale nie chcę umierać jako to coś, czym jestem w tej chwili.