Pokoncertowe zabawy ;)
Pochylona do przodu poruszam głową w rytm Skinhead Girl, co jest dość trudne, bo rytm jest szybki, oddaję cześć frontmanowi w ukłonie, a jednocześnie oddaję się piosence, którą uwielbiam. Tłum wtóruje wokaliście a ja razem z nimi, podryguję i wznoszę ręce ku górze, ukazując naszą wolność. Przynależność do wspólnoty, miłość do reszty uczestników, każdy każdemu pomaga, w razie upadku. Krzyk, zderzające się w szaleńczej bitwie ciała, zdzieranie glanów i popychanie braci. Byle tylko utrzymać się na powierzchni, nie wypaść poza krąg napaleńców. Wyżywam się, uderzam całym ciałem w resztę, aby chociaż na chwilę być sama i mieć bodaj 20cm prywatności - bo to zwycięstwo. Doskonale znamy kolejne utwory, łączy nas muzyka i radość z pozbywania się emocji, są one nam wybijane z głów przez czyjeś łokcie, napięcie które nosimy wraz z sobą na co dzień, ten morderczy balast, efekt żmudnych starań nudnego społeczeństwa, właśnie to starają się wykopać z nas towarzysze tego dzikiego rytuału oczyszczenia. W pewnej chwili widzę jakiegoś kolesia, mały, niższy ode mnie, rzucam mu się w ramiona, niech udowodni czemu tu jest. Rozumie, bierze mnie z łatwością i podaje reszcie, las rąk dotyka mnie, niesie ku zbawieniu, ku światłu, ku mistrzom ceremonii, czuje dłonie na piersiach, na tyłku, brzuchu i nogach, bez skrępowania poddaję się szybkim pieszczotom i ląduję na ziemi, podnoszę się i przepycham z powrotem, tanecznym krokiem nogi obutej w ciężki dowód przynależności do ludzi wyjątkowych. Wszystko od nowa, cała zabawa od początku. W końcu, gdy nie wystarcza nam grupowe wpierdalanie, postanawiamy zrobić ścianę. Jak jeden mąż kierujemy się do tyłu, depcząc po tchórzach i pozerach, którzy przyszli najwyraźniej po to, by stać bezczynnie i kontemplować jak bardzo są szczęśliwi z małżeństwa i bachorów, podczas gdy prawdziwi ludzie, wolni ludzie od czasu do czasu wbijają się w nich znienacka, przygniatając do ziemi. W środku koła parę osób się kręci, obok mnie stoi jakaś laska, biorę ją więc za rękę, ciągnę do środka i zaczynam całować. Dzikość, namiętność miesza się, wokalista krzyczy w naszym kierunku, a ja odrywam ją od siebie i unoszę ręce do góry, wciągam rudą sukę z powrotem na brzeg, bo już niedługo refren. Za chwilkę połączę się w jedno z resztą, dostanę w mordę z pięści, inni będą wspinać się po mnie, twarde podeszwy wbiją mi się w nogi, gdy ktoś będzie chciał być bliżej nieba, a ja się zrewanżuję, wskoczę i zrobię sobie stopnie z czyjejś skóry. Wrzask, triumfalny okrzyk zwycięstwa i cała rodzina rzuca się na siebie, tulimy się i odtrącamy - kochamy i nienawidzimy. Już prawie koniec, a ja nadal nie mam ofiary - myślę. Tworzymy wir, skaczemy na około małego kręgu, niczym tornado, w środku nie ma nikogo, depczemy się z zamiłowaniem. Nagle ktoś stawia nogę nie tam, gdzie trzeba - upadam. Tłum zamyka się nade mną, biegają po mnie z krzykiem, odpowiadam tym samym, czekam, czekam te parę sekund, bo wiem, że zaraz ktoś mnie podniesie, zauważą. Nie mylę się, oczywiście, chwyta i wyciąga do góry, nagle tysiąc rąk się rzuciło, siła podnosi mnie na nogi, łapiąc za plecy, głowę. Patrzę na tego, co znalazł, jako pierwszy - średnie blond włosy i niebieskie oczy. Zapamiętuję - on dzisiaj będzie mój. Nie tracę czasu, szukam go, kiedy tylko zauważam; zbliżam się, szturcham, podryguję jakby bliżej. Niedługo koniec koncertu, muszę się spieszyć, z tą myślą chwytam go, swoim zwyczajem, za włosy i niemal uderzam o niego twarzą, wsadzam język w usta, dyszę ze zmęczenia, podobnie jak on. Gryzę, szybko penetruję wnętrze, szarpiąc na koniec zębami wargę. Uśmiecham się dziko i oddalam, mając go jednak ciągle na uwadze. Ostatnie wersy, ostatnia piosenka, ostatnie podrygi, wszyscy się jakby ożywiają, wytężają siły, by pokazać jak bardzo chcą, by ta chwila trwała w nieskończoność. Dokonało się, koniec. Łapię blondaska za rękę i zgniatam nudziarzy, już prawie go wyprowadziłam, parę osób... Nie przepraszam, czasami kiedy kogoś mocno nadepnę, klepię w policzek, co musi być irytujące. Trzeba wszak jakoś pokazać tym nieudacznikom, jak bardzo pogardzam ich nieskażoną siniakami skórą, oraz wolnym od szaleństwa umysłem. Całuję jeszcze raz, po wyjściu, mknę przez most, wychodzę ze Słodowej z uśmiechem na posiniaczonych ustach i facetem na własność. Szybko pokonujemy trasę do mojego mieszkania, na Żeromskiego. Otwieram drzwi kluczem, wyciągniętym z majtek, chwytam go za krocze i pocieram, po czym wchodzę do środka, to pierwszy raz, kiedy daję mu wybór - i ostatni. Teraz decyzja, czy ma dziewczynę, chłopaka czy może dzieciaka na utrzymaniu, czy powinien być prawy, zachować przyzwoitość, cnotę do ślubu, (jeżeli jeszcze takową ma). Nie zastanawia się ani chwili, zamyka za sobą drzwi, nie odzywa się ani słowem - podoba mi się, że nie bawi się w tkliwego chłopaczka, który żeby z kimś spać, musi znać jego imię. Zamierzam wziąć prysznic, lecz on najwyraźniej ma w dupie moje plany, dziwi mnie to, bo wyglądał niepozornie. Szybko ściągam spodenki, a on się zbliża, chcę uciekać już, bo nie mogę się doczekać pointy dzisiejszego wieczoru, podchodzi pewnie i zdziera ze mnie koszulkę, łapie za majtki i rwie je, podobnie postępuje ze stanikiem, nie dbając nawet, że mam nadal glany na nogach. Chwyta mocno za włosy i ściąga na ziemie, rozpina szybko spodnie, stoi mu, bardzo duży, ukrwiony naprężony kutas, którego brutalnie we mnie wpycha.