I czesc.
Idę przed siebie zdecydowanym, mocnym krokiem. Ciężkie, wojskowe buty miarowo wybijają rytm w betonowym tunelu. Stęchła, oleista woda wybucha miliardami czarnych kropel, gdy moje kroki rozbijają szklistą powierzchnię zimnych kałuży. Chodniki miejskie. Beton, stal i wszechobecna, mokra ciemność. Wilgoć oblepia ciało, chłodzi je, sprawia, że wszystko jest śliskie, obłe i szare.
Kocham to miasto, perwersyjną, chorą, obłąkaną miłością. Myśl o życiu gdziekolwiek indziej jest po prostu torturą. Gdzież można być jednocześnie śmieciem i władcą. Wiecznym łowcą i nieprzerwaną ofiarą? Gdzieś wysoko nade mną, ponad betonową kopułą zwieńczoną zmęczonym światłem jarzeniowych żarówek rozciąga się niedostępny świat korporacyjnych wieżowców. Jasna strona życia, z której widać ciężkie, zasnute wiecznymi chmurami, niedostępne niebo. Szkło i chrom. Ale to nie tam jest prawdziwy świat. Real jest tutaj, w Lower City, którym rządzi beton i stal. Tu, gdzie nie ma dnia i nocy, a tylko mdły, paskudny technozmrok, rozświetlany wiecznym światłem neonów otulonych stęchłą mgłą.
Idę dziś na twarde rwanie. Mam cholerną chcicę. Megapragnienie zrobienia czegoś perwersyjnego, jazdy bez trzymanki, ślizgu po Krawędzi. Totalnego odjazdu. I wiem, jak to osiągnąć. Miasto jest wielkim Rynkiem, na którym liczy się tylko Kredyt. Jeśli go masz, możesz dostać wszystko. A ja wiem, skąd go wziąć.
Muzyka koi duszę, dlatego przemierzam drogę z uszami otulonymi najnowszym psychodelicznym kawałkiem ściągniętym z jakiegoś ustronnego terminala Sieci. Netrunners Paradise, czy jakoś tak. Zresztą tytuł nie jest ważny. Słowa nie są ważne. Muzyka to Matematyka, a Matematyka to Nieskończoność. Moje uszy pieści niekończący się zalew wibrujących dźwięków, a mózg pobudza wprowadzony właśnie do krwioobiegu popołudniowy strzał. Oczywiście nic wielkiego, bo osłabiłoby to moje reakcje. Ot, prosty koktajl dopaminy, metatechu i syntetycznej teobrominy.
Idę dalej, chłonąc niezmienny klimat zapomnianych zaułków. Nie zwracam uwagi na dziwne cienie, skaczące po ścianach. Zimny powiew wiatru wdzierającego się w każdy zakamarek dzielnicy jest dla mnie częścią Istnienia. Uśmiecham się słysząc potępieńczą symfonię wygrywaną przez wiatr na wyprężonych strunach kolczastego drutu zdobiącego okoliczne parkany. Witam ten złowrogi rapsod radośnie, jak każdy mieszkaniec Miasta. Nie ważne, czy jesteś twardym solo, czy chytrym fixerem - śpiew betonowej dżungli jest częścią ciebie.
Wreszcie jestem u celu. Strome stopnie wiodą mnie w dół, w kierunku zapomnianej przez Architekta piwnicy. Jakimś dziwnym trafem, przenikliwy ziąb tu nie dociera, ale to może tylko moje rosnące podniecenie rozgrzewa wypalone emocjami ciało? Miejski półmrok rozświetla stary, różowy neon. Kładę dłoń na płytce sensorycznej archaicznego deku wmurowanego niedbale w betonową ścianę.
Drzwi pubu otwierają się przede mną ze śmiertelnym zgrzytem, który przebija się przez odcinającą mnie od świata warstwę rytmiczną Netrunners Paradise. Natychmiast uderza we mnie wielozmysłowa kakofonia dźwięków, zapachów i obrazów, oszalały mćlstrom doznań. Kocham to. Rozgarniam dłonią zadymione powietrze. Rozstępuje się przede mną jak magiczna zasłona.
Nastoletnia dziwka niepewnym krokiem wytacza się gdzieś z tego pandemonicznego wnętrza, jak wyplute z trzewi Bestii, przeżute ścierwo. Ma na sobie starą, zniszczoną ramoneskę i krótką, plisowaną spódniczkę udającą część szkolnego mundurka. Spod kurtki widać przybrudzony biały t-shirt z nabazgranym flamastem, koślawym napisem: I want YOU to be my Dirty Daddy.