To ostatni raz, kiedy dodaję tu zdjęcie z takim "ideałem piękna". Mam już po prostu dość tego wszystkiego. Nie chcę zachwycać się kośćmi... śmiercią. Specjalnie wybrałam to jedno z najbardziej wychudzonych, aby zaznaczyć pewną granicę w tym wszystkim. Chcę nauczyć się przekierować swój system wartości, właśnie tego ideału piękna... Chcę się uwolnić. Raz na zawsze. Zrobię wszystko, aby uwierzyć, iż ładniejsze są kobiety wysportowane, zdrowo odżywiające się i przede wszystkim szczęśliwe, a zabrudzone własnymi wymiocinami. Nie jestem zadowolona z dzisiejszego bilansu. Bo już przytyłam, jak mi o tym cudownie przypomniała wieczorna waga. Ale nie będę robić z tego tragedii. Powstrzymałam się przed wymiotami. Daję radę. Muszę mieć siłę na naukę, pracę, pisanie i sport. To jest ważne. A nie do cholery kości miednicy! Natalio, opanuj się wreszcie!!!!!!!! Bilanse tak czy inaczej będę tutaj pisała, bo to pozwala utrzymać mi jako taką kontrolę. No i będę mogła wyciągać wnioski. Kalorii dziś nie liczyłam, ale chyba zacznę, bo to jednak dobry sposób na zachowanie umiaru. Generalnie mam mniej więcej taki plan: - na śniadanie to, na co mam ochotę, ale w granicach zdrowego rozsądku. (nie mam zamiaru zajadać się jasnymi kanapkami z nutellą, omletami, naleśnikami i nie wiadomo czym jeszcze). Bardziej myślałam o pewnej swobodzie związanej z dodatkami do poszczególnych dań. Na przykład JEDNA ciemna bułka, ale z dowolnym "nakryciem". Jeśli będę miała ochotę na miód to ten miód zjem. A co! - Koniecznie drugie śniadanie w formie zdrowego owocu. Jabłko, pomarańcza. Ten zestaw bardzo mi pasuje. - Obiadu też raczej zmieniać nie będę. Nie mam zbyt dużo czasu na gotowanie i wymyślanie Bóg wie co, więc zostanę przy warzywkach z patelni/ zupkach warzywnych/ szpinaku/ sałatkach bez zbędnych sosów/ ewentualnie coś z cieciorki, fasoli i itd. - Podwieczorek - drugi owoc, bądź orzechy (kaloryczne, ale zdrowe i dobre na pamięć), może być też mieszanka studencka itd itp. - i kolacja - coś lekkiego, łatwostrawnego. jogurt z musli, wiejski, twarożek... Kolejną rewolucja w mojej lodówce - to rezygnacja z produktów mlecznych 0%. Mleko, które nie ma tłuszczu jest jak picie wody. Nie wchłaniają się żadne witaminy. To samo tyczy się twarożków i jogurtów. A więc 0% zmieniam na 1.5% bądź 2%. (muszę tylko wcześniej powyjadać to, co już mam) Siłownia - ok 2 razy w tygodniu. W ten dzień przed bądź po ćwiczeniach będę mogła dodać jakiś produkt typu ciemny ryż, ciemny makaron. ALBO pozwolić sobie na drobną przyjemność (ale to okazyjnie. nie mam zamiaru pochłaniać deserów średnio dwa razy w tygodniu :P ) Jeśli się potknę - a na pewno się potknę (tak jak np dziś, ale o tym zaraz), to nie załamuję się, nie wymiotuję, nie robię tych dziwnych rzeczy. Nie chcę traktować swojego życia jak jednej wielkiej diety. Bardziej nazwę to zwyczajnie zdrowym stylem życia, który zresztą bardzo mi odpowiada. Mięsa i ryb jeść nie będę. Nie mogę. Nie umiem. Nie jestem w stanie się zmusić. Po prostu czuję w gardle padlinę, a nie jedzenie. No i na koniec nieszczęsny dzisiejszy bilans. Na początku był ładny. NA POCZĄTKU... ;/ ś: 3 x mała ciemna kromka z chudym twarożkiem, pół szklanki chudego mleka + 3 łyżki babcinego soku malinowego II ś: 2 x małe jabłko o: zupka warzywna z pieczarkami (bez śmietany itd) p: pomarańcz k: wiejski... jabłko + o 21, czyli prawie na noc ok 100g orzechów brazylijskich (czyli około 500-600kcal! brawo mała, brawo) + ciemna bułka z margaryną jogurtową i serkiem kanapko-orzechowym. I waga elegancko pokazuje prawie 62kg. Jutro minimalnie będzie 61. Uuuugggghhhh. No nic. Życzę Wam powodzenia a ja idę spać. Jestem padnięta od nauki. PADNIĘTA.