No, jakby to ująć - kobieta zmienną jest.
Wstałam, jak zwykle się zważyłam. Szlag mnie już trafia, bo od 7 dni w ogóle nie spada mi waga. Ciągle to głupie 60 i 60 i 60. Tak mnie to już zaczęło irytować, iż w końcu się poddałam i zwymiotowałam. Mam nadzieję, że to jednorazowe. No już po prostu nie mogłam dłużej tego wszystkiego w sobie dusić. Resztę dnia planuję jeść tak jak zwykle. Warzywa, owoc i potem jogurt. Eh. Dlaczego nie mogę po prostu normalnie żyć? Znalazłam sobie mądry sposób na stres. Nie ma co.
bilans:
ś: zaspałam.
II ś: musli z mlekiem. /4 małe ciemne kromki z masłem i miodem / maciupki kawałek karpatki (smakował obrzydliwie) wymioty
o: banan, pomarańcz
p: 400g sałatki (mieszanej. trochę fasoli, kapusty pekińskiej itd) + spory kawałek szarlotki (kupionej co prawda w ekologicznym sklepie, ale ciul wie ile to miało kcal xD)
k: nic
Przede wszystkim nie zamierzam się nad sobą użalać. Jak zacznę, to znów zacznę wpierniczać i rzygać. Trudno. Stało się. Nikt nie od razu przenosi gór. Małe potknięcie. Wstaję i idę do przodu. Przez najbliższe parę dni NA PEWNO nie zwymiotuję.
Edit/ ostatecznie wyszedł taki dziwny bilans. Ale i tak nie jest źle w sumie... zazwyczaj po tego typu śniadaniach była tragedia. jeden kawałek szarlotki (co prawda spory, bo spory, ale bez lodów czy bitej śmietany) mnie chyba nie zabije. zwłaszca, że zjadłam go zaraz po 16...