Dziś jest jeden z tych dni, w których chciałabym uciec od tego wszystkiego. Sama nie wiem jak się dokładnie czuję. Wiem tylko tyle, że chcę dobrze zdać sesje na uczelni, dostać kiedyś stypendium i wyjechać na rok do Chin. Dużo się uczę. Jak zwykle zresztą. Te całe diety... one tak strasznie okradają mnie z życia... Nie chcę już dłużej patrzeć na te kości, na te zdjęcia...
Moim marzeniem jest utrzymanie tej sylwetki, którą mam teraz (ewentualnie zrzucenie jeszcze jakieś 5kg, ale bez tych głupich obsesji, przymusów, łez i goryczy). Ten rok w tym świcie wiele mnie nauczył. Wiem jak zdrowo się odżywiać, co jest potrzebne organizmowi do działania, a co jest zbędne. Fajnie byłoby wykorzystać tę wiedzę i po prostu już na zawsze jeść w taki, a nie inny sposób.
Jestem z siebie dziś dumna, wiecie? Chodziła za mną ochota na słodkie. Nawet podejrzewałam jakiś napad... Ale potem uświadomiłam sobie, że to wcale nie to. Po prostu nie jadłam cukru od dobrych paru dni, więc podniebienie domagało się troszkę łakoci. Zjadłam dwie kostki gorzkiej czekolady do kawy... i mi przeszło. Nie było napadu. Już nie kusi mnie stojąca na kuchennej ladzie karpatka. Zjadłam też dziś naprawdę pyszny obiad, zdrowy, dietetyczny, i sobie nim pojadłam. Nie czuję głodu, nie mam też wyrzutów sumienia. Jestem w pełni zadowolona. I może właśnie o to w tym wszystkim chodzi? Aby nie rezygnować ze wszystkiego, od czasu do czasu pozwalać sobie na małe przyjemności (pod warunkiem, że nie codziennie i w ogromnych ilościach) i po prostu... żyć?
Uprawiać sport, dbać o przyszłość, spełniać się.
Co mi da 52kg i przerwa między nogami? Pragnienie na zgubienie jeszcze więcej? Ludzie będą patrzeć na mnie z politowaniem. Będą się martwić, a ja będę "szczęśliwa" bo powiedzą "znikasz" ? Nie. To nie to. Nie tędy droga.
Z drugiej zaś strony, zaczęłam się izolować od świata. Nie chce mi się już z nikim spotkać. Pourywałam większość toksycznych kontaktów, które tak strasznie mnie niszczyły. Mam grupkę ludzi, których lubię... nie... których kocham i są dla mnie ważni. Tak wiele mi dają, i ja też chcę coś im dać. Nie smutną, oderwaną od rzeczywistości bulimiczkę, a po prostu siebie. Taką starą mnie.
Co nie zmienia faktu, że cały weekend spędziłam praktycznie w domu, a miałam zaplanowane wiele spotkań. Może po prostu potrzebowałam wreszcie trochę czasu dla siebie. Aby przemyśleć życie, znaleźć lekarstwo na niepokoje...
bilans:
ś: niestety zaspałam. wstałam o 10:30 ...
II ś: dwa małe jabłka, jogurt 0% tłuszczu, łyżeczka miodu
o: duuuuużo szpinaku (400g), kapka mleka, sos sojowy, 15g ciemnego makaronu, dwa jajka. (pojadłam, oj pojadłam a jakie było pyszne!)
p: pomarańcza
k: jeszcze przede mną. W planach miałam jak zwykle jogurt, ale myślę teraz nad dodaniem do niego musli. hm...
+ dwie kostki gorzkiej czekolady.
ładnie, prawda?