Takiego burdelu jak dzisiaj to jeszcze nie miałam w pokoju. Potykam się o te wszystkie rzeczy na ziemi, nie mam miejsca, żeby się uczyć przy biurku. Ale w sumie nie będę się uczyć, bo mi się nie chce, więc co tam. Zaraz tylko zrzucę co tam jest na łóżku, wyciągnę się na kołderce i będę wpatrywać się w sufit. Tak lubię najbardziej.
W Polsce czułam się dziwnie.
W Walii czuję się samotnie.
Lubię mój pokój, lubię mój uniwersytet, lubię siatkówkę, lubię salsę, lubię ludzi z pre-sessionala, lubię miłą obsługę w sklepach, lubię niezależność, lubię móc mieć bałagan, lubię jeździć na lotnisko autokarem.
Nie lubię poruszać się wszędzie sama podczas i między zajęciami, nie lubię nie znać nikogo ze swojego roku, nie lubię prosić mojego rozmówcy co pięć sekund o powtórzenie, nie lubię nie mieć psa, nie lubię nie mieć przy sobie przyjaciół, nie lubię nie posiadać auta, nie lubię nie chodzić na imprezy.
W sumie to spokojnie oczekiwałabym na rozwój wydarzeń, gdyby ktoś kiedyś nie zakorzenił we mnie przekonania, że studia to "time of your life" i że czas mija, jak z bicza strzelił. Jak dla mnie to ciekawe życie kończy się razem z trzydziestką. Czyli mam dziesięć lat czasu na realizację marzeń. Tylko pozornie dużo.