słoną stróżką rozgrzewam zmarznięte policzki, coś wpadło mi do oka; ciepłe wspomnienie lata, niegdysiejsze plany, twój uśmiech, tęsknota. okropnie szczypie i piecze. dziecinko, dlaczego stoisz tu i marzniesz? mój autobus uciekł, nie wiem kiedy przyjedzie następny. minus siedemnaście, ale już nie czuję, ciało mam martwe od dawna. tylko iskry topią serce, zalewają rwącym potokiem płuca, odbierają resztki powietrza. to tylko moment, odłącz świadomość, za chwilę znów zatopisz się w seledynowej pościeli, w granatowych kwiatach, ciepłym kocu. tylko najpierw wymyśl co im powiesz, kiedy spytają o miejsce, jaką ułomność wypowiesz dziś na głos? przepraszam, nie ustopię miejsca. może wypadałoby powiedzieć coś więcej? nie. gardło mam zawiązane na supeł. zbyt zajęta jestem jego dłonią na swoim karku, zawstydzeniem, ostrzałem spojrzeń. jaki chciałbyś mieć dziś kolor oczu? znowu pytasz jak to możwlie, że wciąż uważam na matematyce. to nie ja odpowiadam, ja ukrywam się głębiej, zasnęłam już w trzeciej minucie po dzwonku.