Uprawiam swoją chorobę, chwile poczęte są wrzątkiem, a te tłuste myśli godzą w moje podniebienie. Zszargane ciało podczas rozrodu, dwa małe cieląta na pastwisku pozostawione w osamotnieniu. Każda chwila byłaby męczarnią, gdyby nie fakt, że serce bije w miarę poprawnie, a czaszka utrzymuje w pionie te pręgi o których mówiono w książkach, gdy byłam mała i jeszcze czytałam o japońskich żołnieżach którzy pieprzyli murzynki. Częstuję się koniecznością zmysłowości, bo podobno tak należy, a ja nie chcę się wyróżniać, nie teraz. Za bardzo się boję, za bardzo mi przykro, za bardzo pragnę śmierci, by ukazać siebie w pełnej okazałości przed tą publicznością daremną, która zapłaci marne grosze za ekshibicjonizm mojej duszy.
Doprawdy zabawne jest to, że jeżeli rozbierzesz się publicznie wywołasz tyle skrajnych emocji. To tylko ciało, pudełko, element tworzący całość.
Z jednej strony chciałabym zaistnieć w towarzystwie, stać się kimś. Z drugiej natomiast nie chcę tego wszystkiego, wiem że to zbędne. Czuję wszechobecną marność. Marny cały jest ten świat, całe to towarzystwo, wszelakie dragi, alkohole i papierosy, mężczyźni są marni i zbędni, i książki i łóżko i marmolada na kanapce i sto słów wypowiedzianych na głos.
Tak bardzo nie potrafię śmiać się z tych wszystkich durnych żartów o których mówi się na codzień. Tak bardzo chce mi się płakać z każdego przykrego słowa na mój temat, prawdopodobnie cierpię na nadwrażliwość. Chyba powinnam brać jakieś leki, albo po prostu się zabić i nie uprzykrzać już nic.