Fizjo jest czystym obłędem. Medycyną. Logiką.Satysfakcją.
Dr Piękne Drzewo; który jest szefem katedry zadbał bardzo dokładnie o jakość zajęć i wykładów; dzięki czemu frekwencja na nich nie musi być wymuszana groźbami i fochami jak to jest w przypadku przedmiotu prowadzonego przez profesora Owada.
Bo biochemia jest Trójkątem Bermudzkim. Ludzie; którzy zdążają na aulę na której się odbywa znikają gdzieś po drodze.
Winą prof Owad może obarczyć jedynie siebie.
Nuda jaką człowiek nasiąka po 15 minutach wykładu; nieadekwatność jego treści do materiału przerabianego na ćwiczeniach ( które są o najmniej 9 tematów do tyłu względem niego); terror regulaminu; który jest wyłącznie narzędziem opresyjnym a nie motywatorem- to wszystko składa się na klęskę jaką jest sam przedmiot w oczach studentów.
Ta notatka musi dotyczyć zajęć z fizjologii bo nie ma ciekawszych od nich na 2 roku studiów medycznych.
Przerabiamy obecnie wszystkie możliwe tematy związane z krwią i jej funkcjami.
Wiąże się to oczywiście ze wzajemnym rozpruwaniem sobie żył; spektakularnym rozlewaniem posoki; omdlewaniem; przeklinaniem.
Okazałam się przy okazji być Mistrzem Igiełką-uwierzycie?:). Szokujące zważywszy na fakt; że do niedawna każdy kontakt- nawet wzrokowy- z zestawem do pobrań wtrącał mnie w stany blisko spokrewnione z histerycznymi.
Na pierwszych zajęciach z krwi sama zgłosiłam się do jej pobierania (rację ma ten; kto szuka źródeł tego postępku w mojej obawie przed byciem podziurawioną).
Moją ofiarą padła drobna Dziewczyna o gigantycznych żyłach bardziej przypominających sprężyste; kauczukowe rury niż żywą; ciepłą tkankę.
Nogi tańczą ale głowa pamięta procedury. 5 wiśniowych mililitrów świeżej krwi- oto moja zdobycz. Jestem dumna jak cholera. Roztrzęsionymi (z dumy rzecz jasna) rękoma wstrzykuję część łupu do zakorkowanej probówki i (podążając za dobrą radą dobrego kolegi) aspiruję z niej trochę powietrza żeby wyrównać ciśnienie w strzykawce.
Dumnie prężąc wszystko co można wyprężyć w takiej sytuacji wyszarpnęłam igłę z korka i& oto cały mój świat zalewa się czerwoną posoką. Jej Właścicielka blednie okrutnie i pokrywa się w ułamku sekundy lodowatym potem; a ja-próbując uratować moje wierne; laboratoryjne wdzianko- oblewam ją; jej zeszyt i cały stół wszystkim co pozostało w strzykawce.
Prowadzący ćwiczenia- dr Niebieskie Oko- musiał po tym odprowadzić nieszczęśnicę na kozetkę by tam mogła dojść do siebie a ja wraz z pozostałą częścią mojej zdziesiątkowanej; czteroosobowej grupy zabrałam się do sprzątania krwi i tego co pozostało z mojej glorii i chwały.
Niestety zły los nie poprzestał na tym epizodzie w doświadczaniu biednej B- krzywdom jej wyrządzanym nie było końca. Okazało się; że automatyczne igiełki dla cukrzyków którymi mieliśmy zdobyć świeżą krew z palucha na oznaczenie zawartości hemoglobiny w krwinkach miały być zbyt subtelne na potrzeby zadania.
Popychana przez dr Niebieskie Oko do zbrodni- wraziłam Nieszczęsnej nożyk we wskaziciela.
Jej jęk bólu w moich uszach brzmiał jak ryk dożynanego Cezara.
I tylko fakt; że udało mi się zrobić coś czego nie potrafił nikt inny z mojej grupy (ustawić obraz do liczenia krwinek w mikroskopie) odrobinkę wynagrodził mi tę brudną; katowską rolę; w którą musiałam wchodzić.
Na dzisiejszych ćwiczeniach było troszeńkę mniej drastycznie.
Nieszczęśnica postanowiła wziąć odwet za cały ból i cierpienie zeszłego tygodnia- ale szczęściem nie na mnie.
Mściła się kilkakrotnie bez większego pożytku dla postępu naszej pracy (za każdym razem gdy przebijała skórę i aspirowała -strzykawka pozostawała pustą) aż w końcu zrezygnowała.
I ja- gdy po namowach uległam i podjęłam się spuszczania krwi z O.- również poniosłam klęskę. Nachylając się nad ramieniem z nosem nisko; tuż przy dziurach po wcześniejszych nakłuciach- odczułam ją boleśnie gdy dotarło do mnie; że będę musiała wbijać się po raz drugi.
Przeprosiłam Podziurawioną Bidulkę i wsunęłam igłę w objęcia jej skóry ponownie.
I to wtedy właśnie ktoś bardzo spokojny owinął moją głowę ciepłym; brązowym; ciężkim ręcznikiem. Moje pole widzenia zaczęło się kurczyć; w uszy ciśnieniem od wewnątrz uderzył leniwy szum. Wszystko zaczęło redukować się coraz silniej i szybciej. Oderwałam się- przezwyciężając ciężar Wygaszania siłą godną Olbrzyma- wraz z igłą od ciała O i coś tam wymamrotałam w otaczającą mnie głuchość.
Tak cholernie nie chciałam tego wstydu; który spada na to co miękkie gdy odsłoni ono swoją słabość.
Oparłam się o framugę przy której stoi nasz stolik i wymamrotałam " zaraz wam tu pierdolnę dziewczyny ".
Musiałam usiąść. Musiałam słuchać o tym; że jestem blada. Musiałam myśleć o czymkolwiek i oddychać.
Tymczasem 5 rzęs została zmuszona do ofiarowania swojej krwi na ołtarzu ćwiczeń.
Nieszczęśnica nr 1 po raz drugi tego dnia przystąpiła do maltretowania kolejnego zgięcia łokciowego- z tym samym co poprzednio skutkiem.
Biedne pięć rzęs co jakiś czas odwracało się i obrzucało tego smętnego; spoconego skorupiaka którym się stałam - błagalnymi spojrzeniami i setką próśb.
Clark Kent we mnie w końcu nie wytrzymał presji. Otarłszy pot z czółka uratowałam świat w kilku zdecydowanych ruchachJ
Reszta zajęć to pasmo nieszczęść i porażek spowodowanych moją popędliwą naturą- ale opisu powyższych przejść Wam oszczędzę.
Mam nadzieję; że naskrobiecie i Wy cokolwiek wkrótce. Na to liczę.
A teraz czas mi już wracać do genetyki...czas do łóżka...znaczy na naukę..w łóżku.. nic tylko chromosomy ja i noc...i łóżko...
i Rudy..
i moja Słodka Diewoczka....geny...i podusia...no tak;tak dziedziczenie i prawa mend..chrr..chrr..
Wasza-ja