kurwa.
nic mi się nie chce, wszystkiego mi się odechciało,
tych studiów, koleżaneczek, bzdur, prac w grupach,
bo jak ma się liczyć na kogoś, to sama ja nie wystarczam,
a ja jako cholernie nerwowy, chory na serce i zdołowany człowiek bez celu się wykańczam.
i jak mnie łapią duszności to wszystko nic, nieważne, że zawał,
biegać zaczęłam wieczorami w dresikach, na basen chodzę, na łyżwy, żeby mi się te tętnice nie zwężały,
ale papierosów nie zostawię, bo nie wyobrażam sobie bez nich życia w bliskiej przyszłości,
bo tylko one z tego całego mojego chujowego burdelu potrafią mnie uspokoić.
mogę sobie tańczyć, spiewać, skakać, a nic mi nie da tego co daje mi dym w płucach.
i nie sądzę, że ktokolwiek będzie w stanie zrozumieć coś z tego bałaganu w mojej głowie, z tej kupy gówna,
która mnie już przerasta od jakiegoś czasu, a ja ciąglę się z tym biję.
i nie mam już siły, nawet ambicji nie mam, nic nie mam, bo mi wszystko się nie układa.
i wiem, że jesli dalej tak będzie, to nie będę w życiu szczęśliwa.