Był smutny chłopiec o oczach koloru porannej mgły wtulonej w słońce. Tłumaczył się, że prawdziwa wolność jest wtedy gdy samotność jest stłumiona dłońmi. On nie czekał już. Był jak kruchy umysł dziecka. Zrodzony z omnipotencji baśniowych opowieści. Tkany na wzór atomów niespójnej formy. Myślał, że świadomość ta czyni go złym. Nie cieszyły go już rewolucje. Myślał wtedy o wietrze, łańcuchu ogniw świadomości i strumieniu przypadków. Wtedy uwierzył że sam jest tylko wymysłem, wymysłem opętanej samotności. Karykaturą, kaprysem stworzenia. Zrodzony z psychozy. Nie miał sił by zapanować nad frustracją. W tym akcie stworzenia był tylko cieniem dojrzewającym w słońcu. Wtedy zanikał. Pewnego dnia zaczął drgać. Szkicować fatum, uwierzył że może ewoluować lepiąc swoją rzeczywistość rzęsami. Wtedy nie chciał nic.
Snił mu się dom. Ogromny stary dom. W nim dwie pary butów mężczyzn dwóch. Dwie szczoteczki do zębów obok. Jedno wielkie łóżko. Mnóstwo świec. W salonie zręczny muzyk operował klawiszami. Fotografie splecionych dłoni porozstawiane były wszędzie. I pierwszy raz nie było nawet cienia szorstkiego naskórka. Powietrze pachniało jeszcze oddechami. A w rytm ich drżały wszystkie struny. Tak chciałoby się wtedy kochać aż do znudzenia. Najwspanialsze nawet krajobrazy stały się tylko cieniem tak ogromnego księżyca. Okno sypialne jakoby apogeum piękności asymilowało wszystkie jesienne dźwięki. Tak cudownie nasiąkało kolorami jak gdyby odbywało konotacje komplementarne do zimowych śpiewów tych męskich dłoni, tej asymilacji. Paradoksalnie ten eklektyzm rodzi spełnienie. Ale on wtedy kochałby te rozwiane na wietrze szepty dotyków. Tę ciszę gdy muzyk odchodził, tę ciemność i przyjemny chłód jaki nosił księżyc. Te ciepłe ramiona, pieprzyki na ramionach. Kiedy zabierasz buty i szczoteczkę, wtedy wie że wyjeżdżacie. Wtedy ściąga ubranie. I chciałoby się rzec, że w Edenie nie ma wstydu nagości.
___________________________________________________________
Czas nas uczy pogody.
I kilkadziesiąt godzin szczęścia.