Boże, i po co mi to znowu?
Powtarzam sobie w duchu - wytrzymaj, wytrzymaj jeszcze trochę. Za tydzień pojedziesz się wyszaleć,a później już tylko spakować manatki i do widzenia.
Ale to nie pomaga. Nie zawsze przynajmniej. Nie wtedy kiedy powinno. I wtedy znów żale się na fotoblożku, żenada, panienko, żenada.
Dom, a raczej miejsce które nazywałam domem do ukończenia 20 roku życia, wysysa ze mnie życie i to co wypracowałam przez ostatnie miesiące. Źle na mnie działa i już. MIejsce, ludzie, źłe, źle, źle.
Poza tym czuję się już zastąpiona przez kogoś innego w innym miejscu nazywanym przeze mnie domem przez pewien czas, ale to inna historia i nie będe jej tu roztrząsać. Nie ten czas,tak?
Powiem tylko,że pewnie nawet dobrze się stało, w koncu to ja uciekam. I już, skónczyłam temat. (wcale nie, jestem dramaqueen i uwielbiam robić z igły widły kiedy mam obniżony nastrój.)
NIe, nie, nie, nie, nie, nie!
Z innej beczki, kupiłam dziś bilet. Wydałam na niego fortunę. Ale go mam i nie muszę się już martwić.
Lecę 27. Piątek. Prześpię sobotę i wieczorem możemy jeszcze się zabawić w Flamingo? A może The Edge?
Dostałam dzisiaj oficjalne info, że wracam na stare śmieci. To miłe. Ulżyło mi. Będzie łatwiej.Szkoda że nie w tym samym składzie, ale i tak będzie dobrze.
Shit. Mam jakieś 15 par butów które muszę jakimś cudem przetrasportować do Kanady zamykając się w jednej walizce bo nie stać mnie na drugą. A wspominałam już że przyleciałam z trzema? Jestem okropna.
Podrywają mnie wcale nie przystojne lesby. Nie ma dla mnie nadzei. -.-
Lubię to zdjęcie. Pamiętam ten dzień. Pamiętam też tego kaca, geez.
I pamiętam, że był to najpiękniejszy widok w moim życiu. A także, że chciałam wtedy zatrzymac czas na tej skale nad oceanem.
Nah, nie klei mi się dzisiaj ta notka.
Potrzebuje zatłoczonego klubu i tequili. Na wczoraj.
Cholera, znów wpadłam we własną pułapkę!