Do pracy idę całkiem zadowolona, bo w sumie i tak jestem w szczycie bezsenności, więc niech mój brak snu przysłuży się światu. Ubieram dwie pary spodni, bluzę na sweter, dwie pary skarpetek i okazuje się, że pierwszy raz jest tam ciepło. Damn, jak na złość, a tak dobrze się przygotowałam. Wzięłam nawet banana na kolację. Jestem wolna już o północy, to dla mnie dobre, bo o 8:00 muszę być już na kolejnym zleceniu w innym miejscu. Do domu odprowadza mnie A., więc pierwszy raz pokonuję tę trasę bez paranoi.
Kiedy jestem już w łóżku, orientuję się, że nie ma w nim lemurka, bo grałam z nim wcześniej na pianinie. Nie jestem w stanie odprężyć się, nie mając kompletu dyrdymałów dookoła. Więc wstaję, żeby w ciemności poszukać brakującego pluszaczka i wtedy z kolei zauważam, że jestem zbyt cicho - na nadgarstku nie mam bransoletki, do której są przyczepione kostki gitarowe. Zostawiłam ją w łazience po prysznicu, więc po to również wracam. Wiesz, te kostki ocierają się o siebie i stukają, wydając taki specyficzny dźwięk, którego potrzebuję, żeby prawidłowo funkcjonować. Ciężko być obsesyjno - kompulsywną.
Jeśli uda mi się jutro wrócić o przyzwoitej porze, kupię kakao.