Podobno zawsze powinien być taki moment w którym mówi się "stop", bo w przeciwnym razie kończy się gorzej niż źle. Ja jestem na etapie mówienia "start" po raz niezliczony. Moją chęć wykrzyczenia jeszcze raz tego magicznego słowa podsyca piąta już, wipijana przeze mnie dziś, szklanka mikstury przypominającej coś w rodzaju soku z gumijagód. W dodatku zakwasy jakich wspaniale dorobiłam się w ciągu ostatnich kilku dni przechodzą mi już do mózgu, a z tamtąd nie ma drogi powrotnej. Na prawdę już doszczętnie mi odwala. Tak, znowu. Jestem niewyspana, nieuczesana i w desperacji gadam sama do siebie, a oprócz tego cholernie tesknię za kimkolwiek z mojej Ekipy Przecudownych Zgredów (pieszczotliwe nazewnictwo zawsze było moją domeną, a już szczególnie w sytuacjach takich jak ta, czytaj: beznadziejnie beznadziejnych) . Podsumowywując: jest całkiem źle! Dodatkowo na rower pojechać nie mogę, bo wystarczy mi że chodze z gracją robokopa. A nawet jakbym zmusiła moje nogi do przylegnięcia do rowerowych pedałów, pewnie i tak zaliczyłabym pierwszy lepszy rów melioracyjny - jak zawodowy żul.