Hipotermia, zimny wiatr. Rozwiewa ślad po niespełnionych marzeniach gdzieś tam głęboko na... Dnie mojego zmarzniętego serca, a ja... Nie umiem znaleźć w sobie światła nawet w świetle dnia. Nie mam pojęcia, co się stało ze mną. Coś zamieniło światło w ciemność negatyw. Wszystko się wali prócz tej ściany przede mną. Mówiłem sobie wiele razy zmień coś. Zmieniałem, byłem daleko stąd. Wyszło na to, że to nietrwałe. Stoję dokładnie tu, gdzie stałem parę lat wstecz. Lecz oczy, którymi patrzę zgubiły swój blask gdzieś po drodze. Gdyby nie te parę pompek i brzuszków, Które wytrwale tak robię co dzień wciąż bym leżał w łóżku. Nie dorwiesz mnie pod telefonem, ziom, cóż znów? Nie chce mi się zamieniać z kimkolwiek choćby dwóch słów. Mam swój dół, pierdolę odpowiedzi na maile, Nie chcę odwiedzin, chyba, że masz dla mnie lek na receptę. Biorę te, które mam, ale zdają się lecieć w próżnię. Ile trzeba tego zeżreć, żeby nie chcieć umrzeć? We wszystkich zdaniach w moim życiu głos ma interpunkcja. To moja dobra, nieodłączna znajoma autodestrukcja. Mój wróg number one, próg w każdej z bram. Zjawia się bardzo często tu kiedy zostaję sam. Jej nie obchodzi, czy mam słuszną ideę. Gdy siada obok widzę świat przez brudną moskitierę. I znów jestem tym nieśmiałym dzieckiem ze szkolnych czasów. Rzuciłem wszystko na stół w grze o marzenia. Jestem szaleńcem, w którym jeszcze tli się nadzieja. Za darmo nie ma nic, chciałbym czasem słuchać opinii. Ja jestem inny, kiedyś byłem z tego dumny. Dziś nie wiem sam, czy kiedyś będę szczęśliwy, czy zdechnę smutny. Jak teraz, lecz wiem, bo przekonałem się nieraz. Że nie ma co wychodzić z kina póki trwa seans.
Tylko obserwowani przez użytkownika zrobson
mogą komentować na tym fotoblogu.