We wtorek miałam przyjemność opiekować się Tarusią. Monia na zebraniu w Radomiu, Wojtek od 8 do 16 w pracy, a Tara biedna znowu ma zapalenie pęcherza i nie jest w stanie tyle wytrzymać sama w domu. Więc jako dobra ciotka wstałam o 5 żeby o 7 dojechać na to ich zadupie. Liczyłam na piękną pogodę i długie spacery. Ale życie jest życie, więc było pochmurnie, wietrznie i zimno. Spacery odbywałyśmy po 20 minut, więc bez rewelacji. Zwiedziłam sobie za to okoliczne łąki i po raz pierwszy w życiu spotkałam krwiściąg lekarski. Jestem zachwycona, ta roślina jest niesamowicie piękna! Warunki wybitnie niesprzyjające: aparat jedynie w telefonie, kwiatek maleńki, brak słońca, ciemno, wiatr straszliwy, ciągnący pies na smyczy, jednym słowem żadne zdjęcie nie wyszło. Zerwałam jeden kwiatek żeby chociaż w domu u Moni zrobić mu zdjęcie. Miało być "takie tam telefonem na insta", ale że zapomniałam zabrać kwiatka później do siebie, to i tutaj będzie to telefonowe zdjęcie. Swoją drogą nie jest wcale jakieś złe.
Już jesień. Nigdy jej świadomie nie doceniałam. Była jakaś taka zapomniana, pominięta i przeżyta bez refleksji. Trochę chyba udzieliło mi się nastawienie otoczenia: "jesień po prostu trzeba przeżyć". I tak sobie żyłam na autopilocie, jak przez większość mojego życia tak na marginesie, ale jakoś jesień wybitnie była w trybie zombie. A ostatnio zaczęłam się zastanawiać czy nie stała się moją ulubioną porą roku. Zawsze kochałam zimę. Ale zimy ostatnich lat jedynie rozczarowują, bo szczerze mówiąc nie ma ich wcale. Rok temu chyba tak naprawdę po raz pierwszy zachwyciłam się jesienią. Może jeszcze nie tak w pełni, ale zaczęłam dostrzegać jej piękno. W tym roku czekałam na nią od dawna. Lato było dla mnie wyjątkowo ciężkie. Ale to też trochę inny temat i nie ma co za bardzo odbiegać od przewodniego. Czekałam na ochłodzenie i na długie noce podczas których trzeba się pod czymś schować. Na deszcz, który nie jest nagły, intensywny, przejściowy, na deszcz który jest stonowany, cierpliwy, nostalgiczny. Nadal czekam na kolorowe liście i ten ulotny, trwający zaledwie chwilę moment, gdy jesień jest kolorowa. A potem znowu szara, ciemna i zimna. Nawet nie wiem czy na to oblicze jesieni nie czekam bardziej.
Kupiłam pierwszą w tym roku dynię i wrzos. Wrzosu miałam nie kupować, bo kryzys, bo mam nie wydawać niepotrzebnie na pierdoły, bo chwilowe piękno, bo szybko umrze, bo nie umiem się nim opiekować, bo kot będzie próbował jeść i będzie trzeba cały czas odganiać. No ale jak zobaczyłam w Tesco na promocji za 3 złote... A jeszcze udało mi się wybrać taki ładny, no szkoda było nie wziąć. Cieszę się, bo kocham wrzos, ale mam trochę wyrzuty sumienia, bo miałam oszczędzać w tym miesiącu. Dynia rozgrzeszona, bo jedzenie, a jedzenie można kupować :) Ale też się zachwycam, bo piękna. Mała taka, hokkaido, bo tylko taką umiem zrobić. Właściwie to nigdy nie próbowałam robić innej. Hokkaido jest super, bo nie trzeba jej obierać ze skórki, więc tylko pokroić na ćwiartki, wybrać środek i do piekarnika. Do tego uwielbiam jej smak, jak połączenie batatów i pieczonych kasztanów. Jako że mało wybredne ze mnie zwierzę jeśli chodzi o jedzenie, to wystarczy mi tylko zapieczona dynia i tyle, super obiad. Z hokkaido można tak robić. Ale tak skrycie marzy mi się taka zwyczajna wielka, pomarańczowa dynia. Tylko że to już bardziej skomplikowana przygoda kulinarna. Bo ją trzeba obrać, a to może być skomplikowane biorąc pod uwagę to, że wszystkie noże mam tępe, a dynia jest dosyć twarda. Poza tym czytałam, że taka zwykła dynia nie jest dość wyrazista w smaku i nie wystarczy jej upiec/ugotować, trzeba z niej robić różne rzeczy. I widziałam tego mnóstwo, jakieś zupy, ciasta, zapiekanki, ciasteczka, muffinki, kotlety, naleśniki... Może być ciężko biorąc pod uwagę, że moja cierpliwość kończy się po 15 minutach i po 2 ubrudzonych naczyniach. Jeszcze kilka tygodni sezonu dyniowego przede mną, może się odważę i może nawet coś z tego wyjdzie.
Moja wymarzona podróż do Łodzi stoi pod znakiem zapytania. Byłam ostatnio z Eris na szczepieniu i podczas badania kontrolnego okazało się, że ma kamień na trzonowcach i znowu zapalenie dziąseł. Magda powiedziała, że tego kamienia nie da się już pozbyć pastami, płynami czy smaczkami i trzeba usunąć go mechanicznie. A to oznacza zabieg pod narkozą, a przed nim pobieranie krwi i badania. Moje małe kociątko znowu będzie musiało się męczyć. Mam tylko nadzieję, że całość nie przekroczy 200 złotych. Nie zapytałam od razu o cenę Magdy, bo trochę jej nie ufam i chcę potwierdzić tę diagnozę u Olki, a poza tym wiem, że Magda zawsze liczy za dużo. Słyszałam o tym od Moni, Lusi i Łukasza, którzy ze swoimi psiakami bywają tam o wiele częściej, a teraz przekonałam się o tym na własnej skórze, bo rok temu płaciłam za szczepienie przypominające 20-30 złotych (nie pamiętam dokładnie, ale na pewno było to w tych granicach), a w tym roku za to samo szczepienie zapłaciłam 65 złotych. Olka w tym tygodniu wraca z urlopu, w poniedziałek będę dzwonić i umawiać się na wizytę. Mam nadzieję, że uda nam się to załatwić jak najszybciej. Moje biedne dzieciątko muszą boleć te dziąsełka. Pociesza mnie jedynie to, że nie jest to jeszcze bardzo bolesne. Koty z natury ukrywają ból/zmęczenie/gorszy stan, dlatego czasem ciężko zauważyć po nich, że coś jest nie tak. Jak trochę boli, to potrafią to olać. U mojej jak jest źle to nie odstępuje mnie na krok i jest w stanie zasnąć jedynie, kiedy leży na mnie lub koło mnie, ale koniecznie tak żeby mnie dotykać chociaż jedną łapką. Na szczeście teraz jest w stanie obrazić się jak zawsze i spać na kanapie obok, więc nie jest to dla niej aż tak bolesny stan :)
To chyba tyle z tego co tam u mnie. Ponarzekałam sobie jak zawsze, a poza tym to nic nowego :)
Ostatnio zachwycam się nową płytą Brand new, a najbardziej utworem No control.
...I thought I knew the way out but then...