Przez ostatnie dni, tak bardzo nie miałam na nic czasu, że moje paznokcie wyglądały właśnie tak, jak na pierwszym zdjęciu. Właściwie to nie chodziło tylko o brak czasu, ale o brak chęci. Brak chęci do czegokolwiek. Do każdego dodatkowego wysiłku. Nie tylko nie chciało mi się zmyć i pomalować na nowo paznokci, nawet kremu do rąk nie chciało mi się używać. Skórę na dłoniach miałam tak przesuszoną, że pękała i krwawiła. Ale w końcu pora zabrać się za siebie. Zaczęłam od pazurów, bo to jakoś zawsze była moja obsesja. Przy okazji zmieniłam im trochę kształt, ostatnio bardzo mi się taki podoba. No może nie jest do końca taki jaki powinien być, ale dopiero uczę się posługiwać pilnikiem.
Odpuściłam sobie. Nie zaliczę tego roku. Nie napiszę pracy inżynierskiej. Myślałam, że zaliczę wszystkie inne przedmioty poza pracą, ale nie zaliczę też projektu i seminarium. Czuję jednocześnie ulgę i wstręt do siebie. Nie mam już tylu rzeczy na głowie, nie muszę zarywać nocy i stresować się kolejnymi terminami. Już nie będę płakać z bezsilności nad kolejnym gównianym projektem. Nie będę wkurzać się na brak kontaktu z promotor. Na siebie za niewyrobienie się z pisaniem kolejnej części pracy. Ale nie umiem przegrywać. Dotkliwie odczuwam swoją porażkę. Teoretycznie już się pogodziłam z tym, że będę miała rok do tyłu. Już nie da się z tym nic zrobić. Ale nie umiem przestać o tym myśleć. Czuję się źle, bo do tej pory szło mi dobrze. Wszystko zaliczałam, miałam stypendium naukowe. A na ostatnim semestrze nie dałam rady. Mam wpojone, że zawsze muszę dać radę. I teraz jestem zaszczuta sama przez siebie. Nie potrafię sobie wybaczyć takiej porażki.
Jutro przyjeżdża do mnie brat. Jedziemy z kotem do weta, a potem pójdziemy na Jarmark Bożonarodzeniowy. Ale przed tym muszę iść do urzędu odebrać porozumienie w sprawie praktyk i zanieść je do dziekanatu. I zanieść prowadzącemu referat-jeśli zdążę go do jutra napisać.
Schudłam 4 kg, mimo że ostatnio jem wyłącznie chipsy i czekoladę. Trochę dziwne.