Za oknem ulewa, jesienna pogoda niszczy wizję świątecznego grudnia. Jest chora i nie na miejscu- tak samo, jak ja. Dochodzi czwarta nad ranem, a ja przebrnęłam przez kolejny romans historyczny, słuchając muzyki poważnej. To niezbyt dobrany duet, ale co na tym świecie do siebie pasuje? Zabawne, że jeżeli spojrzeć z boku na związki międzyludzkie, jedna strona zawsze dostaje którąś z podanych przeze mnie pozycji. Ktoś jest lepszy jakościowo, niesie ze sobą więcej treści, wzbudza zachwyt i szacunek. A ktoś straszy okładką, straszy płytką treścią, jest pełen nadziei i przedstawia zupełnie odległy, nierealny świat, który nie ma odbicia w rzeczywistości. Romansem zawsze jestem ja.
Oddałabym 5 lat szczęścia, aby w tym momencie była ze mną osoba, z którą mogłabym porozmawiać. Nie na życzenie- żeby sama z siebie wiedziała, że to jej miejsce, a ja potrzebuję kogoś, kto po prostu mnie wysłucha. Wymagam za dużo, ale czy już o tym wspominałam? Swoją drogą, nie wiem nawet, o czym bym mówiła. Może znowu zaczęłabym przeżywać moje nietrafnie ulokowane uczucia? Albo nietrafnie ulokowaną siebie? Siedzi we mnie coś, co trudno mi nazwać, a chciałabym podzielić się z tym innymi. Chora obawa o coś, czego nie umiem określić. Albo i umiem, ale sama przed sobą się boję.
Strach przed samą sobą jest zawstydzający. Tak samo, jak poczucie bezwartościowości. Nie mówimy o tym głośno, to przykre i złe, boimy się, że inni odbiorą nas jako ludzi czekających na kłamliwe zapewnienie, że jest inaczej. A jest?
Nie umiem się spełnić. Jak to jest, że otaczają Cię ludzie, których kochasz i ludzie, którzy Cię kochają i wcale w to nie wątpisz, bo o tym wiesz. A potem przychodzi noc i nagle wszystkie uczucia, których jesteś tak pewna, blakną? Och nie, nie Twoje, ale te, płynące od innych. Złe rzeczy dzieją się nocą. Siedzisz i myślisz zbyt dużo i nagle znowu zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś nikim szczególnym, że nie jesteś nie do zastąpienia, że nie potrafisz pomóc tym, których kochasz, że w sumie oni wszyscy są zbyt dobrzy i wcale sobie na nich nie zasłużyłaś, że co by było, gdybyś nagle zniknęła, że przecież byłoby to im bez różnicy, bo jesteś tylko sobą, nikim ważnym, nie kimś, kogo się kocha i kogo brak się zauważa, bo jesteś sobą, głupią sobą, która nie ma w sobie nic, co warte jest uwagi i zapamiętania.
Ale masz też te dni, kiedy wydaje Ci się, że może jesteś coś warta, cokolwiek, że może jest jeszcze dla Ciebie nadzieja, że się zmienisz i w końcu będziesz lepsza, odpowiednia, wystarczająca, ale nie dla nich (bo oni przecież myślą, że taka jesteś) ale dla siebie. Że zauważysz jakiekolwiek zalety w byciu sobą, przestaniesz martwić się tym, że wszyscy ci, których kochasz i bez których nie umiałabyś żyć nagle znikną, bo zobaczą to samo, co Ty. Nic wartościowego. Nic wystarczająco dobrego. Nikogo, kogo warto by kochać.
Chyba o to w tym wszystkim chodzi. Boimi się, że będąc sobą, nie jesteśmy wystarczająco dobrzy. Hydra jest teraz na FB. Mogłabym jej to wszystko wysłać i zacząć płakać. Ale przecież chodzi o to, żeby się nie ujawniać, prawda? Więc pójdę na papierosa, dopełniając mój cień siebie, w rytm Szklanego Człowieka. Jutro zawsze jest nadzieja, że może w końcu zasłużę sobie na to, aby pogodzić się ze sobą. Albo i nie.
Przepraszam. Tak mi przykro.