Stałam przy regale i w nieskończoność obracałam tę cienką, białą książkę w rękach. Bałam się ją otworzyć, bałam się to zobaczyć. A potem jeszcze bardziej przestraszyłam się myśli, że mogłoby tego nie być. Odrzuciłam książkę, jakby parzyła, by po chwili wyciągnąć po nią rękę.
Miesiąc przesunął się daleko, a ja stałam bez ruchu.
Kolana ugięły się w końcu pode mną po Bóg wie jakim czasie. Książka spadła na podłogę, udeżyła głucho, a ja mogłam tylko bezsilnie patrzeć, jak otwiera się na tej niewłaściwej stronie. Ze zdartych kolan sączyła się krew, obite mięśnie pulsowały tępo bólem.
Włosy na karku zjeżyły mi się raptownie i już wiedziałam. Podniosłam wzrok i spod zasłony włosów spojrzałam na nią. Stała w progu i bez mrugnięcia wpatrywała się we mnie szklanymi oczami. Dobrze wiedziała, jak mnie to przeraża.
Jęcząc cicho doczołgalam się do łóżka. Podrapanymi palcami wpięłam się w materac i zagryzając usta z bólu, wciągnęłam swoje na wpół omdlałe ciało na górę. Kołdra była lodowata i zaraz poplamiła się krwią. Czerwona posoka kapała z moich warg na trzęsące się dłonie, włosy zmieniły kolor na purpurę.
Podeszła do mnie i przykucnęła obok wezgłowia. Zaplotła nienaturalnie długie palce.
Zakrztusiłam się krwią. Wytrysnęła ze mnie małą fontanną i poplamiła białe ściany. Dech urywał mi się w obolałej piersi.
A ona patrzyła.
Wiem. Ja wiem, że ona mnie wykończy.
Robi się coraz głośniej.