Bulimia wtargnęła do mojego życia na nowo, ciągle powtarza, że coś jest ze mną nie tak, knuje intrygi, podcina skrzydła, zabiera siły i niszczy zęby. Pluję sałatką warzywną, dopycham się jeszcze obrzydliwie słodką krówką i pochylam, a cała zawartość mojego żołądka sama, już nauczona, ląduje w toalecie. Czuję się lepiej, ale głowę mam otępiałą. Nie zawsze jest tak pięknie, czasem idę ulicą i wymiotuję przed siebie, w swoje ręce i na koszulkę. Nie panuję nad tym pieprzonym odruchem, wewnątrz wrzystko mam już skurwione. Wycieram obrzygane palce w spodnie. Ślady roztartego, wypitego przed wyjściem kefiru zostają mi na udach, a stojący naprzeciwko sąsiad, który właśnie wyszedł z psem udaje, że wszystko jest w porządku i nawet mówi mi "dzień dobry". Znajduję w sobie siłę, by się uśmiechnąć. Mam już dość, chcę wziąć w usta gumę, by oszukać potwora, ale znów czuję się słaba, bo paczka zupełnie nie chce się otworzyć. Rozgryzam dziwną folię i nie panuję już nad drżeniem rąk i choć ostatnio coraz łatwiej mi się lubić dziś wiem, że znowu się nienawidzę. Dlaczego wszystko tak bardzo uzależniam od swojej chorej diety? Nie umiem jej trzymać, nie ma zresztą żadnych reguł. Zdrowe odżywianie mi nie idzie i tak się składa, że niezdrowe też jakoś nie. Nie umiem znaleźć wyjścia, kręcę się w kółko, niefortunnie trochę zbyt często obok talerza z ciastkami, a potem skręcam w stronę łazienki. Czasem wymiotuję do szuflady, czeka tam na mnie specjalne wiaderko. Mieści tylko kilogram, a ja, kiedy już klęczę i gubię myśli, mam ochotę wyrzygać z siebie wszystko; wątrobę, żołądek, serce i mózg, a potem udławić się własnymi jelitami. Gdzie zmieścić to wszystko? Chcę spuścić się w toalecie. Mam w głowie jeden wielki armagedon, nieustanną wojnę, w kółko jedną, ale odtwarzaną na nowo. Od czterech lat choruję na te skurwioną przypadłość, chwilami totalnie nie mam już siły.