Pogoda towarzysząca mi dzis o 10 w drodze na górkę przypomniała mi pewien jesienny klimacik. I to nie taki, który jeszcze kiedyś się powtórzy, nie ma szans : ).
Chodzi mi o to uczucie, kiedy jako 5-letnie dziecko wstajesz o 5 rano, tylko po to, żeby pojechac z rodzicami na grzyby. I kiedy nie myślisz o szkole, zdrowiu, kasie, o opinii jakichs tam ludzi, ale jedynym twoim problemem jest to, żeby znaleźć nawiekszego grzyba w lesie i uwiecznić go na zdjęciu, kiedy stoisz w za duzych kaloszach, trzymasz grzyba w małych rekach jak gigantyczne trofeum i uśmiechasz się do flesza mimo panicznego strachu, że na twoim wsiśnietym w głowę kapelusiku siedzi wielki kleszcz. (;