Dziś siedziałam na zajęciach do godziny 20:00..20:00.. aaghhrr... żałując że nie poszłam do technikum plastycznego.
Że zaraz albo zasnę albo zwymiotuję albo że kłucie w głowie nie ustanie. Że ukochane miejsca są dla mnie niedostępne.
Drżąc to trochę z wyczerpania, to trochę z zimna, wróciłam do mieszkania. I znów trzęsące się dłonie. Kolejne łzy spływające po twarzy. Bo czym jest moje życie? Jakimś ciągłym oczekiwaniem, podskórnym żalem, że czas biegnie gdzieś tuż obok mnie. Żyję lepiej, co nie znaczy że istnieję.
Przeklęte miasto. Choćby dzień wydawał się być lepszym, to i tak wieczór dobitnie uświadamia mi, że nie pełnię żadnej istotnej dla siebie roli. Nie ma mnie i pewnie nie będzie w perspektywie jeszcze jakichś dwóch lat.