z góry zaznaczam, że będzie smutek i żenada, muszę się troszkę wyrzygać, a nie stać mnie na zeszyt. przede wszystkim jest naprawdę do dupy. żyję przeszłością, w której faktycznie byłem szczęśliwszy, a w pewnym momencie nawet szczęśliwy!; a w której spieprzyłem wszystko, za co się zabrałem i zawiodłem każdego, kto dał mi na to szansę. szczególnie dobrze wychodzi mi, oczywiście, niszczenie tego, na czym mi najbardziej zależy. i tak właśnie jestem sobie sam, bez żadnych przeżyć, ni doświadczeń, bez żadnych umiejętności, czy perspektyw. własny pieprzony cynizm i ogólne wypierdolenie jajek na cały świat doprowadziły mnie na dno człowieczeństwa. i to chyba tu, na dnie, kółko się zamkło, tj. świadomość bycia śmieciem pogrążyła mnie w beznadziei tak obezwładniającej, że nie potrafię z tego cmentarza nadziei uciec, choćbym nawet wierzył w taką możliwość. nie widzę dla siebie żadnej przyszłości. w całym tym syfie musiałem też się, oczywiście, (znów) nieszczęśliwie zakochać (chyba trochę z przyzwyczajenia), co tylko boostuje kilkukrotnie bajzel umysłu. sam jestem winien tego wszystkiego, sam nie potrafię żyć (a już na pewno nie sam). drażni mnie, że ciągnie mnie do ludzi, którym ani trochę na mnie nie zależy. nie dziwi mnie już ich obojętność czy poirytowanie, bo i za co mnie tolerować, gdy ja sam siebie nie toleruję i nic sobą nie reprezentuję. i w sumie odechciało mi się pisać tych pierdół, zdecydowanie pojawi się kiedyś więcej takich wpisów, także nawet (wyjątkowo) nie mam czego żałować. buziaczki! :*