Dostało mi się za powiedzenie prawdy, za świadome wypowiedzenie jej na głos. Oczywście, że w tym gronie nie liczą się normalne wartości tylko jakieś wyidealizowane pojęcie "rodziny". Ważniejsze jest, żeby wszystko zostało w ukryciu i ciche podkładanie kłód pod nogi. Powiedziałam swojej przyjaciółce, że chłopak, który z nią kręci pisze jeszcze z jedną laską i powiedziałam, że wiem to jakiejś X. Rzekoma X zdenerowowała się na mnie, że powiedziałam prawdę, a nie na siebie, że pieprzy farmazony. Dostało mi się, w ich oczach jestem największym wrogiem. A dlaczego? Bo nie chciałam, żeby jedna "z nas" cierpiała przez faceta, tak jak ja cierpiałam przez jednego Y.
W międzyczasie moja korepetytorka od matematyki przestała mnie uczyć, wyrzuciła mnie z kalendarza. Znam się z nią od gimnazjum, była dla mnie jak najlepsza przyjaciółka mimo tego, że mogłaby być moją matką. Okłamywałam ją, nie uczyłam się.. A wszystko po to, żeby być w towarzystwie, być w rodzinie, która wbiła mi nóż bardzo głęboko. Na odchodne powiedziała mi, że mimo wszystko posiadam dużą wiedzę i mam jeszcze szansę dobrze tą pieprzoną matematykę napisać.
Poraz kolejny moja historia zatacza koło i tak naprawdę jestem sama ze sobą. Bez fałszywych przyjaciół, bez alkoholu i papierosów. Staję ze sobą twarzą w twarz i wiem, że jeszcze jest szansa na to, żeby dostać skrzydła i znowu nauczyć się latać.
Ważę 67 kilogramów, mam 168 centymetrów wzrostu. Jestem blondynką, podobno nawet ładną.