Poszłyśmy pod wieczór do Parku Szczęśliwickiego. Na spacer, na lody - chociaż ja lodów nie lubię. Uświadomiłyśmy sobie, że następnego dnia (tj. dziś - w środę) mija rok od naszego wyjazdu do ZEA.
ROK.
365 dni, 52 tygodnie, 12 miesięcy.
Przecież pamiętam, jak dopiero co robiłam plany, obmyślałam trasę, przeglądałam zdjęcia, czytałam blogi czy rezerwowałam to i owo. Przecież to było tak niedawno. Myślałyśmy: co może zmienić się w ciągu roku? Przecież bardzo niewiele. Bo dużo to i owszem - może się zmienić, jeśli bierzesz zapas pięciu, no może ewentualnie trzech lat.
Ale w ciągu jednego roku?
Gdyby mi ktoś rok temu powiedział, że dwukrotnie będę w UK - uwierzyłabym, bo to bardzo prawdopodobne.
Że będę na Islandii, w Izraelu, w Gruzji - poważnie? Ale fajnie. Uwierzyłabym, bo podróż sama w sobie jest moim celem. Jest jak Route 66. Ciągnie się i ciągnie, a końca nie widać.
Gdyby ktoś powiedział mi, że w końcu "spotkam się" z Tatą, pewnie też bym uwierzyła, bo planowałam to zrobić od siedmiu lat, ale przede wszystkim byłabym dumna, że dopnę swego.
Ale gdyby powiedziano mi, że wyląduję w Warszawie i z lektora angielskiego/niemieckiego stanę się pracownikiem linii lotniczych - chyba umarłabym ze śmiechu.
A teraz jestem tutaj. W mieście, do którego czuję, że należę. Na lotnisku - bo przecież lotnictwo to piękna sprawa, a i mój nowy tatuaż musi się wpasować. Sama - bo przecież tak lubię najbardziej.
Zmiany są dobre. Zazwyczaj tak jest.
"Odezwij się czasem.
Ciekawy jestem,
gdzie i z kim teraz umierasz"
J. Borszewicz
Komentowanie zdjęcia zostało wyłączone
przez użytkownika sweetjesus.