1/4 pseudoopowiadania:
Piękny dzień. Mroźny, pizga nieziemsko. Jak na listopad to nie mogę wprost uwierzyć, że może być aż tak zimno. Zimowe niebo, szary błękit i w południe razi słońce, łyse drzewa go nie zasłonią, a budynki ustawiły się specjalnie tak, żeby ani na sekundę nie przynieść ulgi przekrwionym oczom. Tłum pędzi przed siebie, rwąca rzeka ciał, i ja w samym jej środku, kropla. Młoda dziewczyna mija mnie, podskakując zapewne w rytm muzyki. Jednak w bajkach nie kłamali, że można rozświetlić dno oceanu światłem pochodni. Teraz to rozumiem. Podskakuje i śpiewa, otwiera usta, ale nie mogę nic usłyszeć. W rzece nie rozchodzą się dźwięki, jak może tego nie wiedzieć? Niezrażona, z tym samym entuzjazmem, stara się wykrzyczeć swoją radość. Jak może być tak nierozsądna... Chcę ją ostrzec, że utonie, zachłyśnie się, wypłynie na brzeg blada i zimna. Idę w jej stronę, ale jest zbyt gęsto i zbyt rwąco, prąd mnie porywa, a ona odbiega w swoją stronę. Wspinam się na palce, oglądam za siebie, chcę wiedzieć, czy da sobie radę. Ale jakiś gruby skurwysyn wpada wprost na mnie swoim wielkim cielskiem, aż tracę równowagę, tłukę się o beton. Gnój nie raczy spojrzeć pod nogi, rozdeptuje moją rękę i odchodzi. Podbiega młody łysol, wyciąga dłoń, kiedy jestem na nogach odchodzi bez słowa. Spodziewałbym się od niego kosy między żebra, a nie bezinteresownej pomocy. Czyżbym również był niewolnikiem stereotypów?